Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Adrenalina na torze, adrenalina w życiu. Bardzo kaskaderskim życiu

Rajmund Wełnic
Andrzej Buczacki wraz z kolegami na pokazach w ZSRR w latach 70., gdzie polscy kaskaderzy byli niekwestionowanymi gwiazdami
Andrzej Buczacki wraz z kolegami na pokazach w ZSRR w latach 70., gdzie polscy kaskaderzy byli niekwestionowanymi gwiazdami Archiwum Domowe
Rozmowa z Andrzejem "Alikiem" Buczackim, mieszkańcem Szczecinka, byłym kaskaderem i członkiem Auto Moto Rodeo, słynnej grupy kaskaderskiej z lat 70. minionego wieku.

Kaskaderem na pewno nie mogła zostać osoba, która nie jest sprawna fizycznie...
Zawsze byłem związany ze sportem. Jeszcze dziś trenuję badminton w klubie z Gwdy Wielkiej. Uprawiałem wiele dyscyplin, ale najbardziej lubiłem pływanie, pobiłem rekord Mazowsza na 50 metrów w stylu dowolnym. Studiowałem zaocznie na Akademii Wychowania Fizycznego, ale musiałem naukę przerwać ze względów rodzinnych.

Do Szczecinka sprowadził się Pan kilka lat temu, co wcześniej Pan porabiał?
Tak, sprawy sercowe sprowadziły mnie do tego pięknego miasta i pewnie zostanę tu już na zawsze.
W sumie to trudno powiedzieć, skąd pochodzę. Moi rodzice byli zootechnikami i po wojnie prowadzili doświadczenia, co też za uprawy przyjmą się na Ziemiach Odzyskanych. Jeździli od stacji badawczej do stacji zmieniając je co dwa lata i ja gdzieś się tam po drodze w Wejherowie się urodziłem. Przed przyjazdem do Szczecinka mieszkałem zagranicą. Wyjechałem za chlebem i mieszkałem 30 lat w Niemczech, ale rozumiem, że nie to gazetę najbardziej interesuje.

Był Pan członkiem słynnej w latach 70. grupy Auto-Moto Rodeo.
Tak, przez 7 lat. Na początku lat 70. widziałem pokazy grupy kaskaderskiej z Francji, która gościła w Polsce. Potem byli u nas jeszcze Niemcy z podobnymi przedstawieniami. Przy okazji poznałem ludzi, którzy przy tym się kręcili. Razem z nimi jeździliśmy też w rajdach samochodowych typu Monte Kalwaria, czy też ścigaliśmy się na Bemowie. Przerabialiśmy samochody, zwiększając ich osiągi. Oczywiście w realiach PRL-u, bo porządnymi autami to ścigali się synowie ministrów. I nasza grupa dostała propozycję, aby pomagać francuskim kaskaderom i przy okazji ich trochę podglądać. I ruszyliśmy z nimi w trasę po Polsce. Byliśmy ich zapleczem technicznym, ustawialiśmy wszystko, pomagaliśmy. W pewnym momencie zaopiekowało się nami państwowe Zjednoczone Przedsiębiorstwa Rozrywkowe, które zakupiło nam sprzęt i dało możliwości treningu. Przerabialiśmy auta, trenowaliśmy i w końcu w roku 1972 grupa zadebiutowała. Zagraniczni kaskaderzy niczego nas nie uczyli, wszystko podpatrywaliśmy sami. Trenowaliśmy całą zimę na sali, biegaliśmy po Lasku Bielańskim, bo trzeba było być przygotowanym fizycznie. Mieliśmy trenera zapaśnika, który dał nam ostro w kość. Ja debiut zaliczyłem nieco później, bo odbywałem jeszcze wtedy służbę w wojsku. Cała grupa Auto-Moto Rodeo liczyła kilkunastu kierowców i kaskaderów. Zdobyliśmy dużą popularność jeżdżąc z pokazami po Polsce.

Ale na Polsce się nie zatrzymaliście.
Po jakiś dwóch latach występów otrzymaliśmy propozycję turnee po Związku Radzieckim. Przez kolejne dwa lata przejechaliśmy ZSRR wzdłuż i wszerz, 100 tysięcy kilometrów. Mieszkaliśmy w przyczepach kempingowych, 800 kilometrów między miastami to była norma. Klimaty były niesamowite, jak np., wizyta w mieście włókienniczym, gdzie na 40 kobiet przypadała jeden mężczyzna. Poznałem kosmonautę, który jako pierwszy był 100 dni w kosmosie i mówił nam, że wiele już przeżył, ale na dwóch kołach jeszcze nie jeździł i czy byśmy go nie przewieźli, no to przewieźliśmy. Byliśmy nawet w republikach azjatyckich, pod samą granicą chińską. Przez pomyłkę wpuścili nas do Teodozji na Krymie, gdzie z uwagi na bazę wojskową, nie miał wstępu żaden obcokrajowiec. Ale po 3 dniach się połapali i nie mogliśmy nigdzie poza stadion się ruszać. Występowaliśmy na największych stadionach. W Leningradzie przez kilka dni z rzędu zapełnialiśmy 100-tysięczny obiekt. Tam mogliśmy się czuć jak gwiazdy, rozpoznawano nas na ulicy. Przed wjazdem do każdego miasta czekała na nas eskorta milicyjna.

No to chyba opływaliście we wszystkie dobra materialne.
Jak na ówczesne warunki i czasy nie mogliśmy narzekać. Np. kapitan milicji zarabiał wówczas w Moskwie 50 rubli, my gdzieś 1300 miesięcznie. Łada kosztowała 4 tysiące. Za trzy miesiące pracy mogłeś kupić sobie samochód, co w Polsce było całkowitą abstrakcją.

Byliście królami demoludów, a podbój Zachodu?
Po powrocie z Rosji zjechaliśmy całą Polskę. Mieliśmy też wyjechać do Szwecji. Czekaliśmy i czekaliśmy, za tydzień, za miesiąc mieliśmy wyjechać. W końcu spakowałem się i pojechałem zarabiać na życie do Niemiec, ale już nie jako kaskader. Choć myślałem o tym, ale w Polsce byliśmy pod skrzydłami państwa, tam trzeba było samemu stworzyć grupę zawodową i troszczyć się o wszystko, mieć swój warsztat. Podam taki przykład. W sezonie zużywaliśmy jakieś 1,5 tysiąca opon. W końcu pojechaliśmy do fabryki w Dębicy, gdzie nam przygotowali partię opon wzmacnianych po boku, aby wytrzymały jazdę na dwóch kołach. I teraz szło nam nieco ponad 100 opon na sezon.

Auto rodeo nie należy do bezpiecznych rozrywek. Pamięta Pan wypadki?
Na początku, co trudne do uwierzenia, jeździliśmy bez kasków. Pamiętam występ na torze kolarskim. Samochód jechał na dwóch kołach, ja stałem na nim. Koła w powietrzu były jakieś 20 centymetrów od bandy i w pewnym momencie o nią zahaczyły. Opona wystrzeliła, a auto się przewróciło. Skacząc myślałem tylko o tym, aby mnie nie przygniotło. Skończyło się na poważnej ranie głowy. Potem jeździliśmy już w kaskach. Drugi wypadek miałem, gdy przejeżdżałem na masce samochodu przez ścianę ognia. Dla lepszego efektu polewaliśmy się benzyną. Nie było mowy o żadnych kombinezonach ognioodpornych, ubrani byliśmy w zwykłe robocze kufajki. Po przejechaniu przez ogień, koledzy, którzy trzymali mnie linkami siedząc w środku, nie utrzymali mnie, gdy kierowca zahamował. Siła bezwładności sprawiła, że poleciałem i przeorałem twarzą po żwirze. Wyglądałem jak Frankenstein. Pamiętam też jak raz jeden z trzech motocyklistów, który skakał przez ustawione samochody, upadł, złamał sobie nogę, zdjął buta, popatrzył na wystającą kość, krew, ale założył buta i pojechał dalej. Dawka adrenaliny była niesamowita, nie myślało się o strachu. Ale w tym sporcie kontuzje to norma, na szczęście nigdy nie doszło do wypadku śmiertelnego.

Pański popisowy numer?
Było ich wiele. Ciągnięto mnie na linie za samochodem, na masce drugiego auta, ale też po prostu po ziemi. W Rosji mieliśmy numer, że zapraszaliśmy panie z widowni do przejażdżki w aucie jadącym na dwóch kołach. Potem ja z trybun biegłem przebrany za kobietę i jako spóźniona pasażerka goniłem auto i wskakiwałem na nie. Stawałem na głowie, sukienka mi opadała ukazując falbaniaste majty, po prostu show. Publiczność reagowała żywiołowo, jak na meczu piłkarskim. W ZSRR miałem numer, że stoję na stołku i skaczę w momencie, gdy wyjeżdża we mnie auto. Problem w tym, że w Rosji mieliśmy kłopot ze znalezieniem odpowiednio twardego drewna, aby taki stołek zbić. Po prostu "rozjeżdżał się" pod moim ciężarem. Więc dwóch kolegów kucało i trzymało ten stołek i uciekali w ostatniej chwili przed uderzeniem. Lepiej nie myśleć, co by się stało, gdyby konstrukcja nie wytrzymała i znalazłbym się na ziemi przed jadącym samochodem. Miałem też epizod w filmie "Skradziona kolekcja", który opowiadał historię kaskadera z moto rodeo. Zagrałem scenę na drabinie, z której ścinałem gałęzie, i którą rozjeżdża samochód, a ja spadam.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!