Robi zakupy, autobusem jeździ do pracy i na rehabilitację, wspina się po schodach. - Zawsze narzekaliśmy z mężem na naszą klatkę schodową, że za wąska. Teraz cieszę się, że jest tak wąsko, bo chodząc po schodach, obiema rękami przytrzymuję się ścian - żartuje Danuta Golik z Koszalina od lat chorująca na stwardnienie rozsiane.
Z wykształcenia jest chemikiem. Kiedyś pracowała w sanepidzie. W 2003 roku podjęła pracę w szkole. Uczyła chemii w gimnazjum, prowadziła kółko chemiczne. Obecnie jest nauczycielką w świetlicy. Pracuje na pół etatu i nadal prowadzi koło zainteresowań.
Zaczęło się od drętwienia
Stwardnienie rozsiane (SM) zdiagnozowano u niej w 2008 roku. Choruje jednak od 1991 roku. Wtedy pojawiły się pierwsze objawy. - To jest tak nieuchwytna choroba, że we wczesnej fazie trudno zauważyć jej symptomy - zaczyna opowieść pani Danuta. - Ja miałam takie dziwne drętwienia całych stron ciała. Trzykrotnie byłam u neurologa. Na wizytę jednak zawsze trzeba było długo czekać, więc nigdy nie udało mi się dostać do lekarza wtedy, kiedy miałam te dolegliwości. Gdy w końcu do niego trafiałam, było już lepiej, dolegliwości ustępowały. Lekarz stwierdzał, że tak właściwie to nic mi nie dolega. A ja nie potrafiłam dość sugestywnie o tych swoich objawach opowiedzieć. Kończyło się na zastrzykach z witaminą B12. Dostałam je raz, potem drugi, wreszcie przestałam chodzić do lekarza. Z czasem pojawiło się osłabienie, raz po raz krew leciała mi z nosa. Dolegliwości nasiliły się, gdy urodziłam córkę. Pracowałam wtedy w laboratorium, po porodzie dość szybko wróciłam do pracy. Myślałam, że to osłabienie jest skutkiem zmęczenia - małe dziecko, dom, praca. Kiedy jednak przestałam mieścić się w drzwiach - nie mogłam trafić w nie z powodu zawrotów głowy i zaburzeń równowagi - postanowiłam pójść do neurologa prywatnie, nie chciałam czekać w kolejce - opowiada pani Danuta.
Neurolog w badaniu niczego nie stwierdził, ale zalecił rezonans magnetyczny i z podejrzeniem zaburzeń błędnika skierował ją do laryngologa. - Laryngolog właściwie pierwszy postawił tę diagnozę. Lekarka dopatrzyła się u mnie oczopląsu i to jej wskazało na SM - wspomina pani Danuta.
Wynik rezonansu magnetycznego nie pozostawiał wątpliwości. Stwierdzono zmiany charakterystyczne dla zaawansowanego stwardnienia rozsianego. Natychmiast trafiła do szpitala na dodatkowe badania, po których poddano ją sterydoterapii. To, jak wyjaśnia, standardowe leczenie stosowane w rzutach choroby. Przyznaje, że niełatwo jej było pogodzić się z tą diagnozą, ale też nie była ona czymś, co ścięłoby ją z nóg. - Uznałam, że skoro zachorowałam, trudno, trzeba iść do przodu i zrobić wszystko, by jak najdłużej nie poddawać się chorobie. Pomyślałam też sobie, że może to lepiej, że wcześniej tej diagnozy nie było. Gdyby rozpoznano ją w tym pierwszym okresie i tak niewiele więcej można byłoby mi pomóc, bo leki przeciwko SM dopiero wprowadzano - mówi Danuta Golik.
Aktywność to najlepsza rehabilitacja
Gdy tylko wróciła ze szpitala, natychmiast zaczęła szukać kontaktów z kimś, kto ma to samo. Zapisała się do koszalińskiego oddziału Polskiego Towarzystwa Stwardnienia Rozsianego. Co tydzień chodzi tam na gimnastykę prowadzoną przez rehabilitantkę. Jak twierdzi, w tej chorobie rehabilitacja ruchowa ma ogromne znaczenie. Dodatkowo korzysta też z rehabilitacji prywatnie. Niedawno zgłosiła się na biofeedback. To stymulowanie pracy mózgu przy pomocy specjalnego urządzenia. Dowiedziała się, że zaczęto stosować ją w terapii szczecińskich stwardnieniowców. Postanowiła spróbować.
- Na tę prywatną rehabilitację i biofeedback mogę sobie pozwolić dzięki jednoprocentowym odpisom od podatków. Proszę znajomych, by przekazywali ten jeden procent mnie i niektórzy przekazują, za co jestem im bardzo wdzięczna. Jeżdżę też w ferie na 10-dniowe turnusy do Kołobrzegu. Pomagają mi, zawsze doładowuję tam swoje życiowe akumulatory - mówi.
Wiele osób chorych na SM przechodzi na rentę, ona bardzo chciała pracować. Praca, codzienna aktywność - jak twierdzi - jest dla niej najlepszą rehabilitacją.
- To, że muszę się wybrać do pracy, bardzo mnie mobilizuje. Muszę wstać, ubrać się, wyjść z domu - mówi pani Danuta. - Kiedy uczyłam, musiałam mobilizować się jeszcze bardziej, bo uczniowie bezbłędnie wychwytują momenty słabości. Bywało, że nie mogłam zapanować nad klasą. Teraz pracuję w świetlicy. Mam bardzo dobry kontakt z dziećmi i młodzieżą. Nadal prowadzę koło zainteresowań. Dzieci wiedzą, że jestem chora. Chłopcy starają się być bardzo pomocni.
W szkole nigdy nie ukrywała swojej choroby. Bardzo ceni sobie to, że zawsze może liczyć na pomoc koleżanek i kolegów. - Wspierają mnie w każdej sytuacji - mówi.
W chorobie ogromnie wspiera ją też rodzina. Córka Ola, uczennica, razem z tatą jest przy mamie na co dzień. Syn Michał studiuje na Politechnice Wrocławskiej. Przygotowuje się obecnie do obrony pracy licencjackiej. Konstruuje urządzenie do rehabilitacji dłoni. - Chyba tak trochę pod mamę wybrał sobie ten temat, może mnie kiedyś przyda się to urządzenie - żartuje pani Danuta.
Trudnych chwil nie brakuje
Poczucie humoru jej nie opuszcza, trudnych chwil jednak nie brakuje. Ludzie na jej chorobę reagują różnie. Kiedyś w drodze do swego osiedlowego sklepu upadła. Nikt jej nie pomógł. Nikt nie zareagował nawet na jej prośbę o pomoc.
- Przewróciłam się w kałużę, więc pewnie wyglądałam nieciekawie. Ludzie chyba myśleli, że jestem pijana, ale przecież pijanym też się pomaga. Było mi przykro. W końcu z trudem sama jakoś się z tej kałuży wydostałam - wspomina Danuta Golik.
Z niesmakiem przypomina sobie też batalię z firmą ubezpieczeniową o niewielkie odszkodowanie. - Nawet nie miałam pojęcia, że jestem ubezpieczona na wypadek zachorowania na SM. Przez lata ubezpieczałam się głównie z myślą o chorobach układu krążenia, bo na to najczęściej się choruje. Okazało się, że w pakiecie było też ubezpieczenie na wypadek innych chorób, wśród nich SM. Postanowiłam z niego skorzystać. Ubezpieczyciel stosował jednak inną definicję choroby, niż lekarze, którzy postawili diagnozę. Kazano mi zgłosić się dopiero po drugim rzucie choroby. A przecież ja po pierwszym rzucie leczyłam się właśnie po to, by nie było kolejnych. Po kilkakrotnych odmowach i odwołaniach wypłacono mi wreszcie to odszkodowanie. Dostałam 10 tysięcy złotych, o taką kwotę toczyła się ta batalia - mówi pani Danuta. Podobnych sytuacji było więcej, ale już przywykła.
Uważa się za szczęściarę
Z uwagą śledzi wszelkie nowinki medyczne. Z nadzieją obserwuje prace nad nowymi lekami i wykorzystaniem komórek macierzystych w leczeniu SM. Stosowane obecnie w Polsce leki przeciwko tej chorobie są dostępne pacjentom tylko w ramach programów terapeutycznych, na które chorzy kierowani są przez specjalistyczne ośrodki po spełnieniu ściśle określonych kryteriów.
- Mam koleżankę farmaceutkę w Szwecji i kolegę farmaceutę w Niemczech. Tam leki dla chorych na SM są w aptece, pacjent może iść z receptą i je wykupić - mówi Danuta Golik.
Gdy u niej zdiagnozowano SM, chorym mającym ponad 40 lat nie refundowano leczenia. Mogły na nie liczyć tylko osoby w wieku od 20 do 40 lat. - Ja z powodu wieku już się nie kwalifikowałam. Szansę na leczenie dał mi dopiero Ośrodek Badań Klinicznych w Szczecinie. Zaraz po postawieniu diagnozy zostałam zakwalifikowana do eksperymentalnego programu terapeutycznego. Jestem szczęściarą, bo od razu załapałam się na terapię. Trafiłam pod opiekę profesora Andrzeja Potemkowskiego - mówi pani Danuta.
Program trwa już 5,5 roku. - Od trzech lat biorę tabletki, które być może zostaną zarejestrowane w Polsce. Obecnie lek badany jest w wielu ośrodkach w Europie. Wcześniej dla chorych na SM dostępne były tylko leki w zastrzykach - opowiada pani Danuta.
Ona też je brała. Sama wstrzykiwała je sobie raz w tygodniu. Po każdym zastrzyku czuła się strasznie
- miała dreszcze, gorączkę, była osłabiona. - Przynajmniej było wiadomo, że lek działa - żartuje. Teraz, gdy przyjmuje tabletki, nie obserwuje u siebie jakichś efektów ubocznych. Czy lek działa, nie potrafi ocenić, bo nie wie, jak czułaby się, gdyby go nie brała. W ośrodku poddawana jest kompleksowym badaniom neurologicznym, łącznie z rezonansem magnetycznym, badaniem pamięci krótkotrwałej, sprawności chodzenia i koordynacji wzrokowo-ruchowej.
Ciężko iść? To idę!
Choroba bardzo wpłynęła na jej życie. Jej słabą stroną, jak mówi, stała się chwiejność emocjonalna. Zmaga się też z ograniczeniami fizycznymi. Nie poddaje się jednak. Chętnie chodzi na spacery po plaży, po lesie.
- Ciężko się chodzi po piasku, ale nigdy nie mówię sobie: ciężko, to nie pójdę. Przeciwnie. Zawsze mówię: ciężko? To idę! Znakomitą rehabilitacją są też spacery po lesie, gdzie podłoże jest nierówne. Dobrze ćwiczy się równowagę. Kiedy byłam jeszcze nauczycielem przy tablicy, czyli po prostu uczyłam, a już chorowałam, stojąc za katedrą często stawałam na jednej nodze, by ćwiczyć równowagę - wspomina.
Cały czas walczy ze skutkami choroby i ma nadzieję, że wreszcie pojawi się jakaś skuteczna terapia.
Czytaj e-wydanie »Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?