I tymi traumatycznymi doświadczeniami w skali całego narodu trzeba chyba tłumaczyć fakt, że tak świetne zwycięstwo sprzed wieku (i to w chwili, gdy państwo polskie organizowało się od podstaw) dziś tak chętnie określamy mało szczęśliwym mianem „Cudu nad Wisłą”. Nasza współczesna, polska mentalność – zbudowana na wielkim cierpieniu, celebrowaniu narodowych katastrof i oddawaniu hołdu ofiarom zbrodni i prześladowań ze strony agresorów (który to hołd oddawać oczywiście trzeba) ma pewien problem z tym, że ledwie dwadzieścia lat wcześniej samodzielnie poradziliśmy sobie z silniejszym przeciwnikiem. Że ledwie dwie dekady przed II wojną światową byliśmy sprytniejsi, lepiej zorganizowani, mądrzejsi taktycznie, odważniejsi i waleczniejsi niż bolszewicki agresor ze Wschodu. Że do tej wojny nie podeszliśmy zgodnie z narodową zasadą „jakoś to będzie” i że nawet jak nam nie szło, a klęska zajrzała w oczy, to nie poddaliśmy się, nie ulegliśmy rozpaczy i zniechęceniu, tylko walczyliśmy do końca. I co szczególnie ważne, w kontekście późniejszej naszej historii, nie biliśmy się na przedpolach Warszawy w 1920 roku tylko po to, aby w przeddzień klęski na oczach świata pięknie przegrać i równie ładnie umrzeć. Do samego końca chcieliśmy tę bitwę wygrać i uratować naszą dopiero co odzyskaną niepodległość. I wygraliśmy.
Jednym słowem polska mentalność nie ma łatwo. Z jednej strony od dziecka uczy się nas postrzegania naszej historii przez pryzmat ofiary, chwalebnych klęsk i hasła dziewiętnastowiecznych mesjanistów, że Polska to „Chrystus Narodów” cierpiąca za innych. Z drugiej jest wielkie, militarne zwycięstwo osiągnięte własnymi siłami. Skutek? Nasza mentalność jest mocno zdezorientowana, a co jest na to najlepszym lekarstwem? Dla wielu z nas jest nim cud. Łatwiej jest nam przyswoić określenie „Cudu nad Wisłą” i fakt ingerencji Boskiej Opatrzności niż to, że wygraliśmy, bo bardzo dobrze się do tej bitwy przygotowaliśmy i z żelazną konsekwencją zrealizowaliśmy świetny, taktyczny plan jak ją rozegrać. I najlepsze, co dziś możemy zrobić dla tych, co sto lat temu brali w niej udział to przestać określać ją mianem „cudu”, bo go tutaj nie było i takie określenie jest wobec nich krzywdzące. Polacy nie przestali wtedy walczyć, nie padli na kolana, Niebiosa zaś się nie rozstąpiły i nie poraziły piorunami bolszewików. To była twarda walka do końca zawodowych żołnierzy i ochotników, to była błyskotliwa praca sztabowców i genialna praca polskiego wywiadu. Ciężka praca, nie żaden cud.
Określenie „Cud nad Wisłą” wymyślili i propagowali w II Rzeczpospolitej polityczni przeciwnicy Józefa Piłsudskiego. W ramach bieżącej walki politycznej chcieli umniejszyć jego rolę i wmówić Polakom, że od kajdan komunizmu nie uratował ich profesjonalny czyn zbrojny i przywództwo marszałka, ale zlitowanie się Niebios nad niekompetencją tych, co wtedy stali na czele narodu. Tamten spór, tamci ludzie już dawno odeszli, ale określenie to zostało i co roku jest powielane w najlepsze. W innym rzecz jasna już kontekście, ale w takim samym stopniu niesprawiedliwe. Czas to zmieniać, a setna rocznica Bitwy Warszawskiej jest najlepszą okazją, aby ten edukacyjno-mentalny proces rozpocząć, bo na pewno musi on jakiś czas potrwać. Nie chowajmy się więc dalej za boską interwencją, ale śmiało stańmy w pierwszym szeregu, bo akurat na tą chwilę chwały i dumy w pełni jako naród zasłużyliśmy i zapracowaliśmy. Przestańmy się bać własnej wielkości i uwierzmy w siebie. Jak Polacy 100 lat temu.
Pobierz bezpłatną aplikację Głosu Koszalińskiego i bądź na bieżąco!
Aplikacja jest bezpłatna i nie wymaga logowania.
Nie tylko o niedźwiedziach, które mieszkały w minizoo w Lesznie
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?