MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Dzień Pioniera w Koszalinie: Wspomnienia pierwszych lat

Piotr Polechoński
Początek lat 50. Grażyna Dolińska, tutaj jako nastoletnia dziewczyna (w drugim rzędzie, z torebką), idzie w pierwszomajowym pochodzie. Obok niej stoi jej przyjaciółka Aleksandra Maj.
Początek lat 50. Grażyna Dolińska, tutaj jako nastoletnia dziewczyna (w drugim rzędzie, z torebką), idzie w pierwszomajowym pochodzie. Obok niej stoi jej przyjaciółka Aleksandra Maj. Archiwum Grażyny Dolińskiej
Zabawki po niemieckich dzieciach, wstrząsająca ekshumacja, powroty z Mielna po torach i wędrówki za miasto - Jakie wtedy było życie? Trochę straszne, trochę piękne - mówią dwie pionierki, który zaprzyjaźniły się tuż po wojnie. I przyjaźnią do dziś.
Koniec lat 40. Dwie przyjaciółki na szkolnym dziedzińcu Szkoły Podstawowej nr 2. Po prawej Grażyna Dolińska, z lewej Aleksandra Maj.
Koniec lat 40. Dwie przyjaciółki na szkolnym dziedzińcu Szkoły Podstawowej nr 2. Po prawej Grażyna Dolińska, z lewej Aleksandra Maj. Archiwum Grażyny Dolińskiej

Koniec lat 40. Dwie przyjaciółki na szkolnym dziedzińcu Szkoły Podstawowej nr 2. Po prawej Grażyna Dolińska, z lewej Aleksandra Maj.
(fot. Archiwum Grażyny Dolińskiej)

Grażyna Dolińska (wtedy Iwanowska) do Koszalina przyjechała w październiku 1945 roku jako 10 latka. Podróż pociągiem pamięta dobrze, bo trwała kilka dnia. Wcześniej, z Ostrowi Mazowieckiej, do Koszalina przyjechała mama pani Gabrieli (powód był jeden: szansa na lepsze życie). Znalazła piękne mieszkanie, w jednym z domów przy dzisiejszej ulicy Konstytucji 3 Maja. Nakleiła kartkę "Zajęte przez Polaków" i pojechała po córkę. Ale jak obie wróciły (ojciec dojechał później) w mieszkaniu ktoś już był. Kilka dni i nocy spędziły w znajdującej się w pobliżu kwaterze PCK, który opiekował się wtedy przyjeżdżającymi z całego świata Polakami i pomagał w szukaniu dachu nad głową. Pomógł i im. Zamieszkały w dwóch pokojach przy ulicy Drzymały, sąsiednie pokoje zajmowała rodzina niemiecka.

Mniej więcej w tym samym czasie z Poznania do Koszalina przyjechała rodzina Patanów, z 12-letnią Olę (dzisiaj Aleksandra Maj). Także i ta rodzina szukała w Koszalinie lepszego życia. Zamieszkali na piętrze domu w pobliżu dzisiejszego Saturna. Na parterze ojciec pani Aleksandry uruchomił jadłodajnię.

Obie dziewczynki poznały się niedługo potem, w szkole. Szybko się zaprzyjaźniły i przyjaźnią do dzisiaj. Często się spotykają i wspominają te pierwsze lata polskiego Koszalina. Dziś, po latach, nie wszystko już się pamięta, czas zatarł niektóre fragmenty, inne rozerwał z całości. Pod powiekami zostały sceny, niektóre wyraźne, inne mniej, niektóre straszne, inne piękne, a jeszcze inne śmieszne. Oto kilka z nich.

Scena pierwsza. Zabawki
Zabawki zostały po dzieciach niemieckiej rodziny, która sąsiadowała z Grażyną i jej mamą. - Pamiętam, że były piękne i kolorowe. Bawiłam się nimi całymi godzinami - opowiada koszalinianka. Bawiła się też z niemieckimi dziećmi, ich imiona nie pamięta, ale zapewnia, że sąsiadowało się z nimi dobrze. - To były normalne, ludzkie relacje w ciężkich czasach. Wojna była już gdzieś daleko, liczyło się to co tu i teraz. Może to nie były przyjacielskie stosunki, ale nie było mowy o jakiejś nienawiści. Zresztą ci Niemcy długo obok nas nie mieszkali, wyjechali dość szybko. Został mi w pamięci taki obraz, jak ulicą Zwycięstwa idzie na dworzec korowód całych niemieckich rodzin, z tobołkami, wózkami, plecakami...

Scena druga. Szkoła
Ola i Grażyna chodziły do Szkoły Podstawowej nr 2. Po wojennym zamieszkaniu każde dziecko przed przyjęciem rozmawiało z dyrektorem, który oceniał na jakim poziomie edukacyjnym jest dany uczeń. Bywało, że młodsze dziecko chodziło do wyższej klasy, a starsze do niższej i musiało nadrabiać braki. - Tak było ze mną. Musiałam w jednym roku nadrabiać dwie klasy, z czym uporałam się bez większego problemu. Niedługo potem trafiłam do tej samej klasy, co Grażynka - opowiada pani Aleksandra. Obie zgodnie podkreślają, że szkoła to była wspaniałe miejsce, w której uczyli wspaniali nauczyciele, pełni pasji i świadomości, że
muszą dać z siebie wszystko, aby nadrobić czas, który zabrała wojna.

- I nadrobili, nauka była na bardzo wysokim poziomie - mówi pani Grażyna. - Trzeba też pamiętać, że do szkoły chodziły dzieci, które przyjechały ze wszystkich stron. I pewnym sensie to była językowa, a raczej akcentowa, wieża babel. I wiadomo, jak to dzieci, czasem się śmialiśmy, że ktoś zaciąga po lwowsku, czy ma akcent ze Śląska. Ale nigdy to nie było złośliwe, choć były sytuacje, że ktoś mówił tak, że ciężko go było zrozumieć - uśmiecha się koszalinianka.

Scena trzecia. Zapach śmierci
- To była był 1946 rok, może 47 - próbują sobie przypomnieć obie panie. Tego dnia zobaczyły coś, co z całą ostrością widzą pod powiekami do dzisiaj. Szły koło szkoły, gdy zobaczyły, że grupa gapiów stoi przy pagórku (ten mieścił się na boisku szkolnym), a inna grupa pagórek rozkopuje. Gdy podeszły bliżej uderzył je straszny smród. Potem to zobaczyły. - To było straszne. Kłębowisko ciał. Splątanych ze sobą, częściowo nagich, część w posuniętym rozkładzie. Mężczyźni, kobiety i dzieci. Trafiłyśmy na ekshumacje, w dodatku robioną tak prymitywnie i bez szacunku dla ciał. Nigdy nie zapomnę, jak któryś z mężczyzn wziął widły, wbił je w brzuch nagiej kobiety i wrzucił do przygotowanych wcześniej, drewnianych trumien - opowiada Grażyna Dolińska. Nie wiedzą, co to była za ekshumacja, kogo wydobywano z tego dołu i dokąd przetransportowano.
- Pewnie, to byli Niemcy. Ale w jakich okolicznościach stracili życie? Czy zmarli w wyniku jakiejś epidemii, czy zabili ich sowieccy żołnierze? Tego nie wiemy do dzisiaj. Ale widok tych ciał długo śnił mi się jeszcze po nocach - wspomina pani Aleksandra.

Scena czwarta. Ruiny
Rynek Staromiejski i część ulicy Zwycięstwa to było jedno, wielkie gruzowisko. Inne kamienice stały, ale były w fatalnym stanie. Przejście środkiem ulicy odgruzowano szybko, ale uporządkowanie całego tego terenu trwała kilka lat. - I nasze mamy zawsze nas ostrzegały i mówiły "Uważajcie jak tam idziecie. Pamiętajcie, patrzcie do góry, czy na głowy wam nie lecą cegłówki". No i tak szłyśmy patrząc po domach, czy coś z nich nie odpada. I kilka razy coś tam zleciało, ale na szczęcie bez żadnej szkody dla nas.

Scena piąta. Rosjanie
Żołnierzy rosyjskich pamiętają dobrze, choć znajdowali się oni na obrzeżach ich ówczesnego życia. Czasem mignął im jakiś patrol, czasem usłyszały jakąś rosyjską pieśń. Docierały do nich ponure opowieści o tym, czego się dopuszczali, ale to były tylko opowieści. Raz tylko mama pani Grażyny zobaczyła, jak kilku z nich chce porąbać siekierą pianino. - Mama nie namyślając się długo podbiegła do nich, dała im wódkę i zabrała pianino do domu. Potem na nim grałam - wspomina koszalinianka.

Scena szósta. Ślepa kiszka
- Dziecko, trzymaj się, teraz bardzo zaboli - usłyszała od chirurga 13-letnia Grażyna, w trakcie operacji wycięcia ślepej kiszki. Szpital wtedy znajdował się w budynku, w którym dziś mieści się Archiwum Państwowe, przy ulicy Marii Skłodowskiej - Curie. Szpitalne zaopatrzenie szpitala było tak marne, że część drobniejszych operacji robiono więc tylko przy miejscowym znieczuleniu. - A te działało tylko przy nacięciu. To, co działo się potem, wycięcie tej ślepej kiszki, robiono już bez znieczulenia. Ten chirurg miał rację: bolało strasznie. Z bólu krzyczałam przez całą noc.

Scena siódma. Ławeczka
To już było później, w szkole średniej. Telefonów komórkowych wtedy nie było, a życie towarzyskie młodych ludzi ma swoje prawa. Klasa, do której razem chodziły, wymyśliła więc, że jedna z ławeczek w parku będzie takim punktem komunikacyjnym. I jak ktoś chciał dać znać koleżankom i kolegom o czymś ważnym, to zostawił przyklejoną do ławki karteczkę. System działał bezbłędnie do czasu, gdy jeden z kolegów został zatrzymany przed Służbę Bezpieczeństwa. Ta chciała sprawdzić, czy to nie początek jakiejś działalności konspiracyjnej. - Na szczęście, wypuścili go po tygodniu - mówi pani Aleksandra.

Scena ósma. Za miasto
- To były też piękne czasy. Było harcerstwo, dużo przyjaciół, dużo śmiechu - wspominają koszalinianki. Szczególnie zapamiętały wyprawy nad morze i piesze wędrówki za miasto. - Mogłyśmy tak iść, śpiewać, iść i śpiewać - uśmiechają się panie. A do Mielna jechało się tak: raz w tygodniu, w niedzielę, na miejski rynek podjeżdżał ciężarowy samochód, który na pace miał poustawiane ławki. Chętni siadali na nie i samochód jechał nad morze. - Gorzej było z powrotem, samochód jeździł bardzo rzadko, a może tylko raz. Wtedy pozostawał pociąg. Często jednak brakowało nam pieniędzy na bilet z Mielna. Wtedy szłyśmy pieszo, torami, do Mścic i tutaj kupowaliśmy bilety, ale już znacznie tańsze. A taki spacer latem, to była jedna, wspaniała przygoda, pełna radości. No, ale byłyśmy wtedy takie młode...

Koszalin
Jak im się podoba współczesny Koszalin? - Kochamy to miasto i nie wyobrażamy sobie, abyśmy mogły mieszkać gdzie indziej - mówią obie panie. Cieszą się, że miasto, któremu poświęciły całe życie, jest tak piękne, zielone i przyjazne. - Jakże inne od tego, które zobaczyliśmy po przyjeździe tutaj, w 1945 roku - podkreślają. Bardzo liczą też na to, że pamięć o pierwszych, polskich mieszkańcach Koszalina przetrwa i będzie pielęgnowana przez kolejne pokolenia koszalinian. - Byłoby bardzo szkoda, gdyby stało się inaczej...

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!