Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Fukushima pod Koszalinem - stop elektrowni jądrowej

Piotr Cywiński Komentator "Uważam Rze"
Fukushima pod Koszalinem – stop elektrowni jądrowej
Fukushima pod Koszalinem – stop elektrowni jądrowej Infografika
Cóż za szczęście, jeśli ktoś nie wiedział, teraz już wie: z elektrownią atomową "wiążą się same zalety, od czystości po tanią energię" - koniec cytatu. Tak twierdzą zwolennicy elektrowni. Przeciwnicy są innego zdania.

Tak twierdzi prezes Fundacji Forum Atomowego Łukasz Koszuk, który przybył do Koszalina tzw. autobusem atomowym, by uświadamiać Pomorzan, jakież to korzyści mogą mieć z siłowni atomowej w Gąskach. Kto chciał, mógł zobaczyć jej makietę, dowiedzieć się jak to działa i jakie toto bezpieczne. W kwestii formalnej, akcję tę wspierają ministerstwa gospodarki oraz nauki i szkolnictwa wyższego. A kto płaci, ten wymaga. Pan Koszuk, na co dzień pracownik Zakładu Energetyki Jądrowej Instytutu Energii Atomowej Polatom, powierzone mu zadanie wypełnia wręcz śpiewająco, jak piosenkarz z kultowego "Misia"-Barei, który zapewniał chlebodawców: "Ja wam wszystko, chłopaki, wyśpiewam". Tyle, że życie nie jest ekranową komedią i pomysł budowy polskich siłowni jądrowych wcale nie jest śmieszny. Jeśli wziąć pod uwagę entuzjazm protagonistów energetyki jądrowej w Polsce, można wysnuć wniosek, że o wiele bardziej doświadczonym w tej dziedzinie Niemcom, padło na mózgi.

Jeszcze niedawno nasi zachodni sąsiedzi korzystali z 29 elektrowni atomowych, gdzie de facto dochodziło nierzadko do drobniejszych, lecz niebezpiecznych awarii, a dziś prąd wytwarza już tylko 9 z nich. Co ważne, sukcesywne wyłączanie reaktorów nie jest pomysłem - jak często powtarzają różni "spece" w naszym kraju - oszalałych pacyfistów z partii Zielonych, lecz rezultatem ponadpartyjnego konsensusu. Długofalowy program pozyskiwania energii z tzw. źródeł odnawialnych istotnie przyjął czerwono-zielony gabinet kanclerza Gerharda Schroedera, ale jego następczyni Angela Merkel, niegdyś minister ochrony środowiska w rządzie Helmuta Kohla, wręcz przyspieszyła unieruchamianie i demontaż elektrowni atomowych. Koszty budowy tego rodzaju obiektów zwracają się dopiero po dwudziestu latach eksploatacji.

Ostatnie niemieckie reaktory prądotwórcze będą wyłączone wciągu dziewięciu lat. Pretekstem do dokonania tego gwałtownego zwrotu była dla polityków RFN katastrofa w japońskiej siłowni w Fukushimie Daiichi. Klimat był zaiste sprzyjający: gdy parlamentarzyści Bundestagu debatowali nad przyszłością niemieckiej energetyki, przeciętni obywatele zjechali się pociągami i 240 wynajętymi autobusami pod elektrownie atomowe w Kruemmel i Brunsbuettel, które odgrodzili gigantycznym, 120 kilometrowym ludzkim łańcuchem. Tym razem ta społeczna demonstracja odbyła się bez bijatyk. Wcze- śniej, tuż przed ustaleniem harmonogramu unieruchamiania reaktorów, każdy konwój z pojemnikami Castora (od skrótu: Cask for Storage and Transport of Radioactive Material - pojemniki do przechowywania i przewozu materiałów radioaktywnych) do składowisk promieniotwórczych śmieci musiało osłaniać do 40 tys. policjantów uzbrojonych w tarcze, pałki, działka wodne i miotacze gazu, w opancerzonych wozach i z centrum dowodzenia helikopterachBilans strat liczony był w setkach rannych i milionach euro.

Śmiercionośne konwoje

Społeczny sprzeciw wobec produkcji i magazynowania atomowych odpadów przybrał w końcowej fazie formy walki partyzanckiej: przeciwnicy elektrowni jądrowych zakładali stalowe szekle na kablach trakcji kolejowych, demontowali tory, podkładali materiały wybuchowe, zalewali zwrotnice cementem lub zabetonowywali się w łańcuchach oplecionych wokół szyn. Na funkcjonariuszy policji sypał się grad kamieni i "koktaile Mołotowa", policja musiała likwidować zapory z płonącej słomy i opon, oraz setek traktorów pozostawianych bez kluczyków. Co to wszystko ma wspólnego z "autobusem atomowym" i agitatorami na gościnnych występach w Koszalinie? Otóż wiele, bowiem na pytania, jaką trasą miałyby być w Polsce przewożone promieniotwórcze odpady z siłowni jądrowych i gdzie planuje się ich składowanie, odpowiadali mgliście, że jeszcze nie ustalono oraz, że niby Unia Europejska chce zlokalizować stosowne magazyny w Finlandii. Przyznam, że większej bzdury nie słyszałem w życiu: po pierwsze, unia takiego planu nie ma, po drugie, sama nie buduje, po trzecie, nikomu nie może tego narzucić, po czwarte, nikt o to nie pytał Finów, po piąte, nikt nie chce, by pod jego domem krążyły tam i z powrotem konwoje Castorów, a po szóste, nikt nie chce mieszkać pobliżu promieniującego, atomowego złomu. W Europie istnieją tylko dwie przetwórnie atomowych odpadów, do których trzeba je dostarczyć i z których trzeba je zabrać: we francuskiej miejscowości La Hague oraz w Sellafield, dawniej Windscale w Wielkiej Brytanii. A propos, nazwę tego ostatniego kompleksu zmieniono z powodu jego złej sławy: zatajanych awarii o katastrofalnych skutkach, ze znacznie podwyższoną zachorowalnością na raka lokalnej ludności włącznie. W 2007 r. Komisja UE wygrała w Europejskim Trybunale Sprawiedliwości proces przeciw Brytyjczykom, oskarżonym o zaniedbania dotyczące bezpieczeństwa i podwyższonej radioaktywności, uniemożliwiającej nawet dokonanie kontroli tego obiektu.

Napromieniowanie w okolicach Sellafield jest porównywalne z tym w zamkniętych strefach wokół Czarnobyla. W tej sprawie interweniowały na międzynarodowym forum m.in. Irlandia i Norwegia i w efekcie przystąpiono do demontażu reaktorów, który będzie kosztował pół miliarda funtów. Francuska przetwórnia atomowych śmieci w La Hague zajmuje ponad 300 hektarów Półwyspu Cotentin w Normandii i jest największą tego typu fabryką na świecie. Tylko z niemieckich elektrowni dojeżdżało tam rocznie 60-70 transportów promieniotwórczych odpadów, które po przetworzeniu wracają do RFN. Proces ten polega na wtapianiu radioaktywnych sztab w masę szklaną, w półtonowych kokilach. Temperatura ich wnętrza wynosi ponad 400 stopni Celsjusza.

Po takim zabezpieczeniu pojemniki Castora składowane są w podziemnych magazynach, gdzie przez stulecia będą ulegały samoczynnej neutralizacji. Nawiasem mówiąc, w 1998 r. wyszło na jaw, że radioaktywność rzekomo bezpiecznych pojemników castora w niemieckich konwojach była wielokrotnie wyższa od deklarowanej, co naraziło policyjną eskortę na szkodliwe napromieniowanie.

Ówczesna minister ochrony środowiska, dziś kanclerz Merkel okresowo wstrzymała przejazdy tych - jak określała niemiecka prasa - "śmiercionośnych konwojów". Atom niezgody "W planowanej budowie elektrowni atomowych w Polsce widzę zagrożenie dla mego życia i zdrowia, dla moich dzieci i wnuków" - tak brzmią pierwsze zdania z listów protestacyjnych, które Niemcy wysyłają do naszych polityków. Do Ambasady RP w Berlinie dostarczono ich już kilkadziesiąt tysięcy. Rzecz jasna, można się denerwować, że Niemcy, mimo naszych protestów, położyli nam pod nosem bałtycki gazociąg z Rosji, a sami wtrącają się do naszych planów, jednak nie chodzi tu bynajmniej o kwestie ambicjonalne, w rodzaju: "nie będzie Niemiec pluł nam w twarz". Jak niedawno pisał dziennik Berliner Morgenpost, "to nie do wiary, że w
dzisiejszych czasach niektórzy nadal sądzą, iż elektrownie atomowe są trampoliną umożliwiającą technologiczny skok do cywilizacji, tak jakby nie było Czarnobyla czy Fukushimy".

Pominąwszy względy bezpieczeństwa i koszty budowy elektrowni jądrowej w Polsce, które - co oczywiste - i u nas swych lobbystów, warto skorzystać z cudzych do- świadczeń i dostrzec nowe trendy w alternatywnym pozyskiwaniu energii. Z siłowni jądrowych pochodzi dziś jedna piąta prądu wytwarzanego w RFN, czyli dokładnie tyle, ile wytwarza się ze źródeł odnawialnych. Jak twierdzi Olav Hohmeyer, główny autor ekspertyzy sporządzonej na użytek rządu, te ostatnie będą całkowicie pokrywać potrzeby republiki już za trzydzieści lat. Obecnie trwają intensywne przygotowania do tej energetycznej rewolucji. Geodeci wytyczają nowe linie przesyłowe z elektrowni wiatrowych z północy Niemiec do południowych landów, o łącznej długości 3,6 tys. kilometrów. W celu przyspieszenia realizacji niezbędnych inwestycji Bundestag uchwalił specjalną ustawę o tasiemcowej nazwie "Netzausbaubeschleunigungsgesetz". Nie znaczy to, że wraz z wdrażaniem tego programu zniknęły problemy dotyczące składowisk uciążliwych śmieci z funkcjonujących siłowni jądrowych. Walki tysięcy policjantów z blokującymi konwoje Castorów toczą się nadal.

Radioaktywny "klozet"

Jeden z takich magazynów znajduje się w nadbałtyckim Lubominiu (Lubmin). Mieszkańcy tego turystycznego regionu Meklemburgii-Przedpomorza boją się, że to - jak zakładano - "tymczasowe składowisko" pozostanie u nich na zawsze. "Nigdy nie zgodzimy się na robienie z przymorza radioaktywnego klozetu!", grzmiał na niedawnym wiecu Uwe Hiksch z Federalnego Zarządu Przyjaciół Natury. Zgodnie z zapewnieniami rządu, lubomiński magazyn miał być "zlikwidowany po znalezieniu odpowiedniego miejsca".

Problem w tym, że nikt nie chce promieniotwórczych śmieci. Gdy rozpatrywano lokalizację nowego magazynu w Bawarii, sekretarz generalny rządzących tam chadeków z CSU Alexander Dobrint uciął krótko: "To wykluczone!". Bawarczycy wskazali na wykorzystywane już do tego celu podziemia dawnej kopalni soli w dolnosaksońskim Gorleben. Jednak także rząd tego landu wzbrania się, uzasadniając, że słony mikroklimat kopalni powoduje rdzewienie pojemników Castora, co "grozi ekologiczną katastrofą o nieobliczalnej skali".

Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Przeciwnicy budowy elektrowni atomowej w Gąskach, która z pewnością panoramy żyjącego z turystyki wybrzeża nie uatrakcyjni, mogliby równie dobrze wskazać podwarszawskie tereny, np. nad Zalewem Zegrzyńskim, gdzie jest także dużo wody niezbędnej do schładzania reaktorów. Ciekawe, co powiedzieliby na to warszawiacy?

Niemieccy eksperci i politycy krytykują polski rząd za "uprawianie propagandy jak sprzed półwiecza": brandenburska minister zdrowia, ochrony konsumentów i środowiska Anita Tack wystosowała list bezpośrednio do rządu w Warszawie z apelem do zastopowania atomowych planów, zaś gabinet premiera MeklemburgiiPrzedpomorza Erwina Selleringa, otwarcie wytyka "polskiej stronie" błędy merytoryczne i niestaranność w przygotowywaniu inwestycji, oraz lekceważenie zagrożeń i alternatyw dla energetyki jądrowej. Niemcy nie kryją, że chcieliby wybić Polsce budowę siłowni atomowych z głowy. Co istotne, nie chodzi im o ich lokalizację: "Gąski, Żarnowiec czy Klempicz, gdy dojdzie do nieszczęścia, to odległość stu czy pięciuset kilometrów nie gra żadnej roli", argumentuje chadecki rzecznik ochrony środowiska Carsten Wilke. Równocześnie Niemcy proponują nam podzielenie się swymi osiągnięciami i powołanie "niemiecko-polskiego centrum w zakresie energii odnawialnej". Jak przekonują, miliardy wydane na niebezpieczne reaktory to nie koniec kosztów, do których trzeba doliczyć opłaty za ich eksploatację, budowę magazynów na radioaktywne odpady, transporty do i z przetwórni we Francji, koszty ich przetwarzania itd. Bardziej sensowne byłoby wydanie tych pieniędzy na energię wiatrową, wodną, słoneczną, termalną czy z biomasy, podsuwają nasi sąsiedzi zza Odry.

Na niedawnym posiedzeniu berlińskiego senatu frakcje wszystkich partii podjęły kolejną uchwałę wzywającą polskie władze do odstąpienia od atomowych planów.

Wolnoć Tomku

Według najnowszego sondażu telewizji publicznej ZDF, porzucenie energetyki jądrowej popiera 76 proc. społeczeństwa RFN. Co więcej, Niemcy mają już czym się pochwalić: według Institute of the Renewable Energy Industry, pół roku temu pobili światowy rekord w produkcji energii słonecznej. Z solarów pochodziło 22 GWh prądu, czyli tyle, ile wcześniej produkowało 20 wyłączonych elektrowni atomowych w RFN. Szef Siemensa Peter Loescher, jednego z wiodących w świecie koncernów w technologii reaktorów mógłby mówić o samych stratach, tymczasem również sekunduje decyzji rządu:

"Aby zrealizować ten szczytny cel musi stać za nim cały kraj, demontaż elektrowni jądrowych i budowa nowych sieci energetycznych ze źródeł ekologicznych będzie nas sporo kosztowała, jest to jednak wielka szansa dla myśl inżynierskiej i wzorcowego, czystego, bezpiecznego oraz opłacalnego zaopatrzenia w prąd", komentuje Loescher.

Jak ocenia niemiecką strategię polski rząd? "Jeśli ktoś nie chce budować elektrowni atomowych, to jego problem", skwitował w jednym z wywiadów premier Donald Tusk. Arogancja czy ignorancja? W chwili, gdy Niemcy wyłączą swój ostatni z reaktorów, Polska uruchomi swój pierwszy, na zasadzie, zrobię matce na złość i odmrożę sobie ucho. Notabene, na złość robimy nie tylko Niemcom, parę miesięcy temu Komisja Europejska upomniała Polskę, że nie przyjęła dyrektywy UE odno- śnie do zasad bezpiecze- ństwa instalacji, takich jak elektrownie atomowe, reaktory badawcze czy składy wypalonego paliwa, która ma zapewnić "ochronę pracowników obiektów jądrowych i całego społeczeństwa, oraz środowiska naturalnego przed ryzykiem skażenia promieniotwórczego". Ale, furda Niemcy, furda Europa, co tam lokalne protesty jakichś nieobytych "wieśniaków" z Gąsek - wolnoć Tomku w swoim domku! My w ramach budowy drugiej Japonii zafundujemy sobie Fukushimę pod Koszalinem. A planów budowy nadbałtyckiej autostrady, łączącej niemieckie i polskie przymorze aż po estoński Tallin, co rzeczywiście ożywiłoby turystykę i całą gospodarkę na naszym wybrzeżu, jak nie było, tak nie ma. Jasne, przecież nie będziemy małpować elektrowni atomowej w Gąskach.

Czytaj e-wydanie »Lokalny portal przedsiębiorców

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!