Parząc na wyniki ostatnich badań UNICEFu, podczas których pod lupę została wzięta również waga dzieci żyjących w państwach rozwiniętych, do których należy Polska, widać, że rośnie w zastraszającym tempie. 18 proc. młodych Polaków w wieku od 11 do 15 lat ma nadwagę.
Co gorsza - odsetek ten wzrósł w ciągu dekady dwukrotnie! Pod tym niechlubnym względem Polska znalazła się w czołówce. Jeśli nasze dzieci będą dalej tak szybko tyły, to za kilka lat dogonimy USA, gdzie problem nadwagi i otyłości dotyczy 30 procent dzieci i nastolatków.
Rodzimi eksperci alarmują, wskazując przy tym jasno, że aby skutecznie zatrzymać tę fatalną tendencję należy przyjrzeć się temu, co znajduje się na talerzach naszych pociech. Bez małej rewolucji w dziecięcym menu walka z niepotrzebnymi kilogramami jest bowiem skazana na niepowodzenie. Gotowy jest projekt ustawy, która nałoży na dyrektorów szkół obowiązek kontroli tego, co znajduje się w szkolnych sklepikach.
Zniknąć z nich mają batony, czipsy, gazowane napoje. Ale to nie oznacza, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki dzieci zaczną jeść warzywa, owoce i pić wodę zamiast coli. Ta rewolucja nie powiedzie się bez zaangażowania rodziców. To oni wyrabiają nawyki żywieniowe swoich dzieci, uczą ich smaków i tzw. dobrych wyborów.
- Dziecko, które będzie chciało kupić sobie batona, to go kupi, nawet wówczas, gdy nie będzie go w szkolnym sklepiku - mówi Agnieszka Kobalczyk, dietetyk z Koszalina.
Nadwaga dzieci jest problemem, którego nie można zamieść pod dywan. Lekarze i dietetycy alarmują, że z otyłych dzieci wyrosną otyli dorośli z miażdżycą, cukrzycą, problemami z układem krążenia. Do tego dochodzą kłopoty natury społecznej, bo gdzie jak gdzie, ale w szkole grubas nigdy nie miał łatwo. Sejm przyjął właśnie projekt nowelizacji ustawy o bezpieczeństwie żywości i żywienia, która ma wyeliminować ze szkolnych sklepików czipsy, batony, fast foody, napoje energetyzujące czy zupki z proszku. Ustawa ma także określać to, co mogą jeść dzieci w przedszkolach i na szkolnych stołówkach.
Nowe przepisy mają wejść w życie na początku przyszłego roku szkolnego. Jej przestrzegania maja pilnować dyrektorzy szkół. Jednak wszyscy, którzy zawodowo mają do czynienia z żywieniem dzieci mówią, że może ona co najwyżej pomóc w walce o zdrowie najmłodszych, ale nie wyręczy w niej rodziców.
- Są dzieci, które nie znają nazw podstawowych zup. To smutne i świadczy o tym, że w ich domach się nie gotuje - mówi Bogumiła Derdoń, która od 15 lat prowadzi stołówkę w Szkole Podstawowej nr 7 w Koszalinie. Przygotowując posiłki dla dzieci, już teraz musi przestrzegać norm i gramatury. I jak mówi, nie jest sztuką przygotować surówkę i umieścić ja w menu, sztuką jest przekonać dzieci, by ją zjadły. Jak ognia unika w jadłospisie słowa "warzywo". Przemyca je pod nazwą "jesienne wariacje".
- Gdybym powiedziała dzieciom, że daję im surówkę z selera, to by jej do ust nie wzięły. A jak znajdę dla niej ciekawą nazwę, to jedzą i im smakuje - mówi.
Takiego "przemycania" jest więcej. Nie ma kotletów są frykadelki, a z piersi kurczaka z ziołami powstaje gyros. Nawet znienawidzoną wątróbkę, podaną jako strogonow dzieciaki zajadają. O tym, jak trudno jest przekonać dzieci do zdrowego jedzenia, wystarczy spytać panie gotujące w przedszkolu. - Wprowadziliśmy do naszego jadłospisu szpinak, jedno dziecko lekko go podziubało. Surówki w większości lądują w koszu - mówią panie z jednego z koszalińskich przedszkoli.
Z obserwacji dietetyków wynika, że frytki i hamburgery młodzi ludzie traktują jak ich rodzice mielonego z buraczkami i ziemniakami. Dla nich to zwykłe jedzenie, szybkie i smaczne. Dzieci przy nim nie grymaszą, więc rodzice, którzy chcą, by ich dziecko cokolwiek zjadło, nie rozdzierają szat w obronie zdrowego żywienia i sami dzieciakom takie jedzenie fundują. Dowód - wystarczy przejść się w sobotnie popołudnie do galerii handlowej, by zobaczyć rodzinne wycieczki "na hamburgera i colę". Ale co ciekawe, gdy pytaliśmy nastolatki, które zastaliśmy w fast foodach, jak często w takich miejscach się "stołują", zawsze padała odpowiedź "okazjonalnie", sporadycznie". Rodzice migają się też odrobienia dzieciom drugiego śniadania do szkoły. Zamiast kanapki dają pieniądze. - Coś tam sobie kupisz - słyszą, głównie młodsze dzieci.
Chyba, że w szkole wychowawczyni kładzie duży nacisk, na to, co maluchy przynoszą na śniadanie i czy w ogóle je przynoszą i organizuje wspólne jedzenie drugiego śniadania. Wtedy pojawiają się śniadaniówki, a w nich zdrowe kanapki, owoce, warzywa. Starsze dzieci, gimnazjaliści, a szczególnie gimnazjalistki, jedzenie do szkoły przygotowują sobie często samodzielnie.
Dużym problemem są słodycze, jedzone zamiast posiłku. Dzieci, szczególnie starsze , maja do nich nieograniczony dostęp, praktycznie zawsze są pod ręką.
Co więcej, w telewizyjnych reklamach "dają moc", a nawet zdrowie, bo zwierają witaminy, więc często nie są uznawane przez dzieci jako coś niezdrowego.
- Moje dzieci do piątego roku życia nie znały smaku słodyczy. Do tego czasu miałam kontrolę nad tym, co jedzą. Potem już nie, bo nie jestem w stanie upilnować, czym się częstują na przerwach w szkole. Nie mogę też nie dawać im wcale pieniędzy, więc nawet nie wiem, gdy kupią sobie w szkolnym automacie batona - mówi Joanna Klejno, mieszkanka Koszalina, mama 9- i 12-latka.
- Zdrowe żywienie dziecka w dzisiejszych realiach nie jest łatwe. Wymaga zaangażowania przede wszystkim rodziców. Nie da się tej sprawy załatwić czyimiś rękami. Warto z dzieckiem wspólnie gotować, uczyć go nowych smaków. Wprowadzać nowe produkty, dać nawet maluchowi eksperymentować w kuchni. Nie ma sensu zakazywać jedzenia słodyczy trzynastolatkowi. Lepiej razem z nim upiec jego ulubione ciasto. Przy odrobinie dobrej woli nawet domowe hamburgery mogą być zdrowe - mówi Janina Malicz, dietetyk.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?