Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Gwiezdne Wojny – bez przebudzenia. Nasza recenzja

Piotr Polechoński
Zdaniem naszego dziennikarza najnowsze "Gwiezdne Wojny" to film nieudany. Zapewne ilu widzów, tyle będzie opinii.
Zdaniem naszego dziennikarza najnowsze "Gwiezdne Wojny" to film nieudany. Zapewne ilu widzów, tyle będzie opinii. Archiwum
No i nie wyszło. W każdym kadrze nowych „Gwiezdnych Wojen” widać, że zaangażowanie nowych twórców w ten projekt było wielkie, ale skończyło się na - co prawda bardzo ambitnej - ale jednak porażce.

Co zawiodło przede wszystkim? Paradoksalnie to, czego wierni fani tak bardzo oczekiwali: powrót do klimatu pierwszej, klasycznej trylogii. Otóż ten powrót jest za mocny, za głęboki. I o ile z satysfakcją patrzy się na scenografię wykonaną w duchu pierwszych opowieści - i co ważne zrobioną nie tylko przez komputery (dzięki temu to, co widzimy, jest cudownie filmowo brudne, chropowate, a dzięki temu fantastycznie realistyczne i prawdziwe) - to scenariuszowo ten film jest zakładnikiem świata wykreowanego w pierwszych odsłonach gwiezdnej sagi.

Zamiast inspirować się nim i popchnąć tę opowieść w nowe obszary, twórcy „Przebudzania Mocy” skopiowali fabularny szkielet pierwszej części „Gwiezdnych Wojen”, oferując nam ten sam główny pomysł na zawiązanie podstawowej akcji jak i potem, gdy oglądamy finał rozprawy z Ciemną Stroną Mocy, czyli w tym przypadku totalitarną organizacją o nazwie Najwyższy Porządek. Kopiowanie jest posunięte do tego stopnia, że chwilami mamy wrażenie jakbyśmy oglądali to samo, co widzieliśmy w „Nowej Nadziei”, tylko pokazane w doskonalszym technicznie opakowaniu. Efekt: nuda, rozczarowanie i zero emocji. Boleśnie mało jak na tak wielką skalę oczekiwań.

Film ratują nieco – oprócz strony wizualnej, która jest perfekcyjna i miejscami oszałamiająca swoim rozmachem – poszczególne postacie. Nieźle spisują się młodzi aktorzy przejmujący symboliczną pałeczkę od aktorów, którzy stworzyli „Gwiezdne Wojny”. Najlepiej zaś wychodzi to Adamowi Driverowi, wcielającemu się tutaj w mrocznego i zamaskowanego Kylo Rena, który przeszedł na Ciemną Stronę Mocy i dowodzi oddziałami Najwyższego Porządku. Jest to tak udana postać, że czasem czułem się jakbym oglądał dwa filmy w jednym: ciekawy i niepokojący, gdy Kylo Ren był na ekranie, bezbarwny i banalny, gdy z tego ekranu znika.

Zawodzi stara gwardia. Harrison Ford robi to samo, co uczynił z postacią Indiany Jonesa w ostatniej w czwartej części, czyli mimowolnie parodiuje Hana Solo sprzed lat, na co patrzy się z ciężkim sercem, a Carrie Fisher oglądać już się po prostu nie da. O Marku Hamillu ciężko coś napisać, a jak zobaczycie film, to zrozumiecie dlaczego.

Mamy tu klasyczny przerost formy (chwilami ocierającej się o filmowe wizjonerstwo) z nieciekawą, chaotyczną, a przede wszystkim wtórną treścią. To, co widziałem, to tylko wstępny materiał na powstanie dobrego filmu. Niestety, pokazano nam to jako skończony i gotowy tytuł. A ten prezentuje się zwyczajnie słabo.

„Przebudzenie Mocy” to obraz nieudany, ale i tak przejdzie do historii kina. Dochodzi tutaj do przełomowego wydarzenia, które kończy pewien etap tej opowieści i czyni to, że „Gwiezdne Wojny” już nigdy nie będą „Gwiezdnymi Wojnami”, jakie znaliśmy. Nie bez niego.

Gk24.pl

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!