Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Historia. Pierwsi osadnicy do Koszalina przyjechali z Gniezna

Piotr Polechoński
Piotr Polechoński
Tak prezentowała się dzisiejsza ulica Zwycięstwa w 1945 roku. Lewa strona to praktycznie jedno wielkie gruzowisko (w tle widać katedrę). Za to po prawej widać, że życie powoli wracało do normy: mama z małym dzieckiem w wózku wyglądają przepięknie
Tak prezentowała się dzisiejsza ulica Zwycięstwa w 1945 roku. Lewa strona to praktycznie jedno wielkie gruzowisko (w tle widać katedrę). Za to po prawej widać, że życie powoli wracało do normy: mama z małym dzieckiem w wózku wyglądają przepięknie Archiwum
Przez wiele lat dzień 4 marca 1945 roku był przedstawiany jako data graniczna oddzielająca Koszalin niemiecki od Koszalina polskiego. Czy słusznie? Jak wyglądały pierwsze, polskie koszalińskie miesiące i lata? Rozmawiamy z Danutą Szewczyk, koszalińskim historykiem.


Pierwszy transport Polaków do Koszalina przyjechał 10 maja.

To znaczy pierwszy duży transport Polaków z Gniezna, liczący około 500 osadników. Nie byli to jednak pierwsi Polacy, którzy dotarli do Koszalina z zamiarem zorganizowania tutaj polskiego życia. Bo, aby przyjąć tak dużą liczbę osób, wcześniej trzeba było przygotować, na tyle ile się dało w ówczesnych warunkach, organizacyjny grunt. I tak pierwsza, 19-osobowa grupa polskiej administracji, która miała tym się zająć, stawiła się w Koszalinie 27 kwietnia. Polacy przyjechali tu, opierając się na postanowieniach konferencji w Jałcie, które przewidywały, że Polska ma otrzymać nowe ziemie do linii Odry i Nysy Łużyckiej. Jednak musimy pamiętać, że do czasu przyznania ich Polsce na konferencji w Poczdamie 2 sierpnia 1945 roku ziemie te były częścią okupowanych Niemiec i tak też były traktowane przez stacjonujące tu wojsko radzieckie. Kolejni Polacy, którzy dotarli do Koszalina przed dużym transportem z 10 maja, to grupa nauczycieli mająca za zadanie zorganizować polską oświatę, i przedstawiciele Państwowego Urzędu Repatriacyjnego. Jednak szczególnie ważna ekipa przyjechała 9 maja. Była to grupa operacyjna z Edmundem Dobrzyckim, który objął stanowisko pełnomocnika obwodu koszalińskiego. Z tej ekipy utworzono Zarząd Miejski, na czele z burmistrzem Stanisławem Jakubowskim.

Dlaczego akurat z Gniezna?
W tym czasie narodziła się akcja, aby polskie miasta obejmowały tak zwanym patronatem te niemieckie miasta, które miały znaleźć się w granicach powojennej Polski. I władze Gniezna zdecydowały się na Koszalin. Na czym taki patronat polegał? Otóż na tym, że takie patronackie miasto zobowiązywało się do zasiedlenia i zagospodarowania swojego terenu. Na pewno dobrze się stało, że taką organizacją w przypadku Koszalina zajęli się Wielkopolanie, bo podeszli do tego skrupulatnie i systematycznie. I tak ten pierwszy, wielki transport osadników z 10 maja to nie była przypadkowa zbieranina ludzi, ale bardzo przemyślana akcja. Przyjechali wtedy rzemieślnicy, kupcy, urzędnicy i przedstawiciele innych zawodów, potrzebnych do organizacji życia praktycznie od zera. Potem były kolejne transporty, także z innych miast, najczęściej z ościennych województw.
Co powodowało, że ci ludzie decydowali się na tak radykalną zmianę w swoim życiu? Czy byli zmuszani do wyjazdu?
Na początku byli to ochotnicy, później przyjeżdżali z nakazem pracy, a powodów było pewnie tyle, co ludzi. Generalnie liczyli na to, że będzie im się tu żyło lepiej, że niemieckie miasto jest bogatsze niż Gniezno po latach okupacji, że łatwiej tu będzie z pracą. Innymi słowy wierzyli temu, o czym ich oficjalnie zapewniano, zachęcając do osadnictwa na Ziemiach Zachodnich.

A co zastali na miejscu? Jaka była ta rzeczywistość?
Bardzo trudna, uciążliwa i niebezpieczna. Początkowo brakowało wszystkiego: wody, prądu, sklepów. Każdy dzień to była walka z ciężką codziennością, aby jako tako funkcjonować. Co gorsza, nie brakowało też zwykłych bandytów i szabrowników, którzy potrafili okraść, pobić, a nawet zabić. Milicja dopiero była tworzona, dlatego ludzie coraz częściej zaczęli organizować ze swoimi sąsiadami straże obywatelskie, które nocą pilnowały domów i dobytku. Szczególnie rozpowszechniły się one poza Koszalinem, na wsiach, gdzie pod kątem bezpieczeństwa było jednak znacznie gorzej niż w samym mieście. Część osadników nie wytrzymywała i wracała do dawnego miejsca zamieszkania. Ci jednak, co zostali, nie poddawali się i trwali dalej, z dnia na dzień szukając normalności. Pierwszy sklep w Koszalinie, sklep spółdzielczy, powstał u zbiegu dzisiejszych ulic Jana z Kolna i Spółdzielczej. Do końca roku w mieście czynnych było 67 sklepów oraz 120 zakładów rzemieślniczych i usługowych. Kłopoty z żywnością rozwiązano w ten sposób, że w całym mieście zorganizowano 95 stołówek przy zakładach pracy i urzędach. Ponadto w miejscu zatrudnienia otrzymywano kartki na żywność. Sklepy Pionier wzięły na siebie większość kartkowego rozdzielnictwa żywności, lecz kluczowy był handel wymienny. Ktoś potrzebował roweru, ktoś inny szukał na przykład mąki i już można było się wymienić. Dwa razy w tygodniu, na koszalińskim rynku odbywał się targ, gdzie handlowano dosłownie wszystkim. Otworzyły się pierwsze restauracje z salami do tańca, była także znana kawiarnia Warszawianka, która mieściła się gdzieś w ciągu kamienic pomiędzy rynkiem a ulicą Dworcową. Ludzie, pomimo codziennych trudności i powojennej traumy, chcieli się też bawić i śmiać. 12 czerwca 1945 roku otworzone zostało przy ulicy Grunwaldzkiej kino Polonia, późniejsza Adria.

W tamtym czasie w Koszalinie Polacy nie byli sami. Stacjonowali Rosjanie, było bardzo dużo Niemców. Dało się razem żyć?
Dało, ale było to współżycie pełne wrogości i niechęci w przypadku Niemców, a kontakty z Rosjanami były koszmarem. Jak już mówiłam, do czasu konferencji w Poczdamie całe Pomorze Zachodnie było traktowane przez radziecką armię jako okupowany przez nią teren Niemiec. Rosjanie kompletnie nie liczyli się z polskimi przedstawicielami władzy, a ci każdą sprawę musieli w praktyce z nimi uzgadniać. Mogli też tylko bezradnie patrzeć na to, jak rosyjscy żołnierze wywożą z miasta wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, zwłaszcza przemysłową. Demontowali całe fabryki, urządzenia, pojazdy. Działo się to na masową skalę. Co gorsza, byli też postrachem polskiej ludności, bo często wszczynali burdy, pijani żołnierze atakowali Polaków, co nierzadko kończyło się pobiciem, gwałtem, a nawet śmiercią. Dopiero trzy ważne wydarzenia nieco poprawiły tę ponurą sytuację. Ustalenia konferencji w Poczdamie, pojawienie się w Koszalinie polskiego wojska w postaci sztabu 1. Warszawskiej Dywizji Kawalerii, który nasze miasto wybrał na swoją tymczasową siedzibę, oraz kilkumiesięczny pobyt w Koszalinie, do 17 lutego 1946 roku, urzędu pełnomocnika okręgu na Pomorze Zachodnie (łącznie z częścią słupską) na czele z Leonardem Borkowiczem. Ten wraz ze swoimi urzędnikami musiał opuścić Szczecin 23 maja 1945, ponieważ ważyły się jeszcze losy, czy miasto to będzie w granicach Polski, czy też nie. W tej sytuacji Rosjanie musieli nieco zmienić swoje postępowanie, choć nadal zdarzały się napady na Polaków. W tej sprawie L. Borkowicz interweniował nawet u samego marszałka Konstantego Rokossowskiego, ale bez większych efektów. Ostatnie jednostki radzieckie opuściły Koszalin w 1947 roku.

Jak bardzo złe były relacje polsko – niemieckie? Czy to prawda, że przez jakiś czas w Koszalinie funkcjonowało coś na zasadzie specjalnej dzielnicy dla Niemców?
Tak faktycznie było. Wzajemne relacje były wrogie, a w najlepszym razie obojętne. Do pobić czy zabójstw raczej nie dochodziło, ale wybijanie Niemcom szyb w ich mieszkaniach, wyzwiska czy wykorzystywanie ich przy najróżniejszych pracach było na porządku dziennym. Czasami miało to swoje dobre strony, bo Niemki, które pracowały jako służące, dostawały za to kartki na żywność. A tym miejscem, o którym pan wspomina, była wydzielona dzielnica, utworzona między obecnymi ulicami Drzymały, Połczyńską oraz Krakusa i Wandy. Pod koniec maja 1945 roku umieszczono tutaj wszystkich koszalińskich Niemców. Warunki wewnątrz były okropne. Kłopoty z wodą, brud, olbrzymie zatłoczenie – w jednym pokoju mieszkało zazwyczaj 10 osób. Ta dzielnica przestała istnieć dopiero w listopadzie 1945 roku, po proteście zachodnich aliantów. W tym czasie polskim władzom zależało na jednym: na jak najszybszym wysiedleniu z Koszalina wszystkich Niemców. Dążono do tego za wszelką cenę i to dość skutecznie. Mimo że oficjalne wysiedlenie, prowadzone na podstawie decyzji podjętych w Poczdamie, rozpoczęto 16 marca 1946 roku, to już wcześniej większość Niemców opuściła miasto. W maju 1945 roku było ich ponad 18 tysięcy, a pod koniec tego roku już tylko 8 tysięcy. Ostatecznie akcja wysiedleńcza zakończyła się do końca 1948 roku.

Czy można określić czas, o którym możemy powiedzieć, że mentalnie narodzili się polscy koszalinianie? Moment, w którym uczucia tymczasowości i obcości, które wtedy na pewno początkowo dominowały, zostały zastąpione poczuciem, że nareszcie jesteśmy u siebie, we własnym domu, w polskim Koszalinie?
Z pewnością nie jest to łatwe, bo to był pewien proces, rozciągnięty w czasie. Rzeczywiście, uczucie tymczasowości i niepewności było po 1945 roku powszechne, zwłaszcza że część osób była przekonana, że niedługo rozpocznie się trzecia wojna światowa – między Związkiem Socjalistycznych Republik Radzieckich a aliantami zachodnimi – i znowu trzeba będzie uciekać. Myślę jednak, że ta mentalna zmiana, o którą pan pyta, nastąpiła pod koniec lat 50. dwudziestego wieku, gdy już polscy koszalinianie okrzepli i odbudowali ze zgliszczy centrum miasta. A symbolem tego są Dni Koszalina, które po raz pierwszy zorganizowano w 1958 roku.

od 7 lat
Wideo

Uwaga na Instagram - nowe oszustwo

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera