Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Historia: Powojenne lata na ulicy 1 Maja

Piotr Polechoński [email protected]
Członkowie spółdzielni, do której należał Ludwik Kasprzak ojciec pana Zenona. Zdjęcie zostało zrobione na ówczesnych tyłach ulicy 1 Maja (przełom lat 40 i 50). Dziś mieści się tu centrum handlowe "Millenium”.
Członkowie spółdzielni, do której należał Ludwik Kasprzak ojciec pana Zenona. Zdjęcie zostało zrobione na ówczesnych tyłach ulicy 1 Maja (przełom lat 40 i 50). Dziś mieści się tu centrum handlowe "Millenium”. Fot. Archiwum Zenona Kasprzaka
W jednym z ostatnich "Wieści koszalińskich" pisaliśmy o powojennych latach na ulicy 1 Maja. Dziś wracamy do tematu. O życiu na ulicy opowiada Zenon Kasprzak, wówczas 6-letni syn osadników z Gniezna.

O rodzinie Kasprzaków wspominaliśmy w poprzednim artykule: w lipcu 1945 roku rymarz Ludwik Kasprzak wraz żoną i synami - w tym z małym Zenonem - przyjechał do Koszalina z okolic Gniezna. Po pewnym czasie zamieszkali przy ocalałej, prawej stronie ulicy 1 Maja, patrząc od strony od rynku (lewa strona to było gruzowisko). Pan Ludwik na parterze jednej z kamienic otworzył zakład rymarsko - tapicerski, a piętro wyżej urządził mieszkanie. W krótkim czasie na ulicy tej swoją działalność rozpoczęli inni rzemieślnicy, a kilku handlowców otworzyło swoje sklepy.

Ludzie lgnęli do siebie
- Klimat, jaki wówczas panował na naszej ulicy był niezwykły i pamiętam go do dziś - wspomina Zenon Kasprzak. - Ciągły ruch, harmider, zajeżdżające co chwilę wozy, głośne rozmowy, wzajemne pozdrowienia. Tak to wyglądało. Dla dzieciaka, takim jakim wtedy byłem, to był prawdziwy raj, bo cały czas coś działo się pod naszymi oknami - dodaje koszalinianin. Tłumaczy też, dlaczego akurat 1 Maja zyskała taką popularność wśród handlowców i rzemieślników. - Powód był bardzo prosty. Każdy, kto zajmował się usługami lub handlem chciał, aby jego sklep, czy zakład znajdował się w centrum miasta. A wtedy całe śródmieście to praktycznie było jedno, wielkie gruzowisko i zaledwie kilka ulic nadawało się do zamieszkania. 1 Maja była jedną z nich - wyjaśnia. Na tej ulicy, jak już wcześniej wspominaliśmy, funkcjonowały też restauracja oraz hotel "Pod Białym Orłem". - Tam schodził się wówczas cały polski Koszalin. Wszyscy gadali godzinami, śmiali się, pili wódkę. Po koszmarze wojny ludzie chcieli odreagować i to było widać na każdym kroku. Ludzie lgnęli do siebie, zaczepiali na ulicy, dbali o sąsiedzkie relacje. Ta solidarność międzyludzka i życzliwość była czymś wspaniałym, co zapamiętam do końca życia.

Wielkopolanie inni,
repatrianci inni
Pan Zenon szczególnie zapamiętał swoje zabawy z rówieśnikami, w tym z niemieckimi dziećmi. Niemcy w Koszalinie mieszkali do 1947 roku, gdy zostali ostatecznie przesiedleni za Odrę. - Pamiętam tylko starych mężczyzn, dzieci i kobiety. Młodzi mężczyźni i w sile wieku albo zginęli na froncie, albo uciekli wraz z wycofującymi się wojskami niemieckimi. Większość kobiet pracowała w szpitalu radzieckim, w siedzibie dzisiejszego Szpitala Wojewódzkiego - wspomina. Z dziećmi najczęściej bawił się na placu, przy kaplicy świętej Gertrudy. Do dziś pamięta imiona swoich niemieckich koleżanek: Erica i Lula. - Bawiliśmy się z nimi jak z innymi, polskimi dziećmi. To, że są Niemcami nie było dla nas żadnym problemem, tak samo jak różnica językowa. Zresztą po jakimś czasie potrafiłem w domu poprosić mamę o chleb z masłem właśnie po niemiecku - uśmiecha się koszalinianin.

Potem ostatni Niemcy wyjechali, zostali Polacy. Pomimo wsparcia, jakie nawzajem okazywali sobie nowi mieszkańcy Koszalina, to pan Zenon zapamiętał różnice, jakie można było zauważyć pomiędzy osadnikami z Wielkopolski, a repatriantami ze Wschodu. - Moi rodzicie przyjechali do Koszalina dla idei i dla wiary, że tu czeka ich lepsza przyszłość. To był ich wolny wybór. Chcieli odbudować to miasto dla Polski. Dlatego obce w moim domu było uczucie tymczasowości, strachu, czy niepewności. Natomiast nasi sąsiedzi ze Wschodu ciągle żyli w napięciu i bardzo się bali. Szczególnie pilnowali dzieci, aby te czegoś za dużo nie powiedziały - mówi Zenona Kasprzak. - Wtedy nie rozumiałem o co chodzi. Dziś wiem, że przecież oni doskonale zdawali sobie sprawę z tego, o czym wówczas ja nie miałem pojęcia. Z istnienia łagrów, masowych wywózek na Syberię, mordu w Katyniu. Dla mojej rodziny okupanci, czyli Niemcy, odeszli. A oni swoich okupantów, czyli żołnierzy sowieckich, spotkali tu, w Koszalinie. Mało kto z nich przyjechał z własnej woli. Nie mieli innego wyjścia, bo ich ziemie znalazły się w granicach ZSRR. Stąd ten ciągły strach i niepewność, co do ich dalszych losów, czy czasem znowu nie będą musieli szukać nowego domu. A najbardziej bali się pewnie wtedy, gdy rosyjscy żołnierze ostro popili. Wówczas wszyscy chowaliśmy się w domu, bo na ulicy można było zdrowo oberwać - opowiada.

Zabrakło starych mistrzów
Nasz Czytelnik doskonale pamięta też to, o czym pisaliśmy przed dwoma tygodniami. O stopniowym niszczeniu prywatnej inicjatywny przez komunistyczne władze, które zmuszały rzemieślników do zakładania spółdzielni i do oddawania na ich rzecz prywatnych warsztatów. - Ówczesnej władzy chodziło o to, by zlikwidować rolę jaką w społeczeństwie pełnili prawdziwi mistrzowie polskiego rzemiosła. To właśnie oni uczyli swoich uczniów zawodu, ale także uczciwości, solidności i rzetelności. I jak pokazały zmiany po 1989 roku, gdy znowu pojawiła się prywatna inicjatywa, tej starej szkoły myślenia bardzo zabrakło. Ta kilkudziesięcioletnia wyrwa w przekazywaniu wiedzy i tradycji spowodowała, że wszystkiego musieliśmy uczyć się od początku. Zabrakło takich mistrzów, jak ci z ulicy 1 Maja, jak mój ojciec, Ludwik Kasprzak - mówi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!