Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jasiek z Rwandy pójdzie na studia dzięki ojcu z Polski

Grażyna Starzak
Jan Truniarz ze swoim synem. Jedynym, bo w Polsce ma dwie córki
Jan Truniarz ze swoim synem. Jedynym, bo w Polsce ma dwie córki archiwum
Jan Truniarz mógł zaharować się na śmierć. Ale stwierdził, że ważniejsze od mnożenia pieniędzy jest dawanie nadziei. Tym, którzy dawno ją stracili.

W salonie domu pana Janka i pani Lidki w krakowskich Skotnikach najwięcej miejsca zajmuje stół. Może zasiąść przy nim nawet dwadzieścia osób. Wielkanocne śniadanie spożywała tutaj prawie cała rodzina. Prawie, bo zabrakło tych, którzy mieszkają najdalej. - Gdyby z Rwandy przyjechał 21-letni Jean D’Amour, a z Indii 16-letnia Jayashella, bylibyśmy w komplecie - zaznacza pan Jan. - Zapomniałeś o najmłodszej - uśmiecha się pani Lidka. - No tak, Danielkę z Presova, którą gościliśmy w czasie ŚDM, traktujemy prawie jak córkę - dodaje pan Jan.

Jan Truniarz czuje się krakowianinem, choć pochodzi z okolic Tarnobrzega. Tam dorastał i tam po studiach na Politechnice Warszawskiej wrócił, by zacząć zawodowe życie. Specjalista od budowy dróg i lotnisk najpierw uprawiał pomidory, potem hodował byki, handlował kawą, złotem i walutą we własnych kantorach. Przyznaje, że sporo zarobił, ale też sporo stracił, bo chyba zanadto ufał ludziom. I nigdy nie kombinował.

Na pewno nie mógłby być pierwowzorem bohaterów filmu „Młode wilki”. Mówi: - Ciężko pracowałem. W pewnym momencie ocknąłem się jednak i doszedłem do wniosku, że zaharuję się na śmierć, której już kilka razy uciekłem spod kosy. Że trzeba zwolnić, zacząć realizować swoje pasje, dać się wykazać dzieciom.

Domek w Skotnikach kupił czternaście lat temu. Gdy tam osiadł, miał 61 lat. Był sam. Z żoną rozwiódł się po 12 latach małżeństwa. Nie potrafiła zaakceptować tego, że pracuje na okrągły zegar. Zaczął żyć, zrobił kurs szybkiego czytania, nauczył się jeździć na nartach, pływać, grać w brydża i zapisał na lekcje tańca towarzyskiego. Tam poznał panią Lidkę „jedyną i prawdziwą” miłość.

Są jak dwie połówki jabłka. Oboje pracowici, zawsze czymś zajęci, życzliwi ludziom, ciekawi świata i bardzo rodzinni. Mają w sumie sześcioro dzieci, w tym dwoje z tzw. adopcji serca, i ośmioro wnucząt. Wśród najmłodszych w rodzinie dwójka to też dzieci adoptowane, przez ich dzieci.

Kilkanaście lat temu Jan i Lidia, mając już odchowane własne pociechy, pomyśleli, że może trzeba by też pomóc innym stanąć na nogi. Chociaż wówczas jeszcze się nie znali i dzieliło ich bodaj 170 km. Janowi wpadła w ręce ulotka księży pallotynów, którzy pomagają osieroconym dzieciom na misji w Rwandzie. - Napisałem, że chciałbym wspierać finansowo biedną dziewczynkę z Afryki. Odpisali, że mają chłopca, 12-letniego sierotę z Rwandy. „Jest grzeczny, średniego wzrostu, bardzo inteligentny. Zdrowy, radosny i żywy”. Tak go opisali. Czy można było odmówić? Na naukę Jeana, czyli Jaśka, płaciłem co miesiąc po 65 złotych. To dla mnie grosze, a dla nich, dla niego, góra pieniędzy. Mój Janek dzięki temu skończył szkołę średnią i marzy o studiach - opowiada wyraźnie wzruszony pan Jan.

Przyznaje, że Jean D’Amour dostarczył mu wielu wzruszeń. Pokazuje listy pisane po francusku i tłumaczone przez opiekunów. „Drodzy Rodzice, których bardzo kocham i o których dzień po dniu myślę” - pisał w jednym z nich 13-letni wówczas Jean. „Chciałbym kolejny raz Wam podziękować za pomoc i powiadomić, że zakończyłem klasę z dobrą punktacją. A co najważniejsze, to życzę Wam wszystkiego najlepszego. Kończę pisanie, ale nigdy nie przestanę prosić Boga, żeby Was strzegł”.

Do listu opiekunowie Jeana dołączyli kserokopię jednej ze stron „Bulletin Scolaire”, czyli dziennika lekcyjnego z ocenami. - Jaś rzeczywiście robił postępy - podsumowuje pan Jan. W kolejnych listach Jasiek z Afryki daje nagłówek „Bardzo Drodzy Rodzice” i podpisuje się „wasze dziecko”. Będąc już w szkole średniej pisze: „dziękuję Wam za to, że wciąż mi pomagacie. To dowodzi, że mnie kochacie”.

Korespondencja Jana, a później Jana i Lidii, z Jeanem nie jest zbyt obfita. Bo listy z Rwandy do Polski idą nawet kilka miesięcy. Jan odpowiada na każdy. Opisuje, gdzie mieszka i zachęca afrykańskiego syna, by znalazł na mapie świata Kraków. „Jeżeli będziesz się dobrze uczył, to może kiedyś odwiedzisz Polskę” - obiecuje w liście z 2010 r. Pisze też, że uczy się angielskiego, bo ma nadzieję, że kiedyś będzie mógł porozmawiać z nim bezpośrednio.

W kwietniu 2014 r. Jan z Lidią zwracają się do Jeana „Nasz Kochany Synu” i opowiadają mu o swojej rodzinie - córkach i wnukach. „Chcielibyśmy też spotkać się z Tobą. Jeżeli będzie to możliwe, wcześniej powiadomimy Cię o tym” - kończą list do czarnoskórego Jaśka, który, jak widzą na przysłanej im fotografii, wyrósł na przystojnego młodzieńca.

Pan Jan nie rzuca słów na wiatr. Znajduje biuro podróży, które organizuje wycieczki do Rwandy. Zabiera zdjęcia Jeana i karteczkę z podstawowymi zwrotami w ojczystym języku adoptowanego syna - kinyarwanda. W samolocie powtarza „mwana mwiza”, czyli „drogie dziecko”, „Uri n’umwana Wanke” - „jesteś dla mnie jak syn”, „ndakwifuriza Ibiza”, czyli „życzę ci wiele dobrego”. Ma też adres i telefon zakonnika, który opiekuje się Jeanem oraz innymi sierotami na pallotyńskiej misji w stolicy Rwandy - Kigali.

Wiele osób, którym mówił, gdzie jedzie, odradzało mu ze względu na zdrowie. Od dzieciństwa choruje na serce. Jest po operacji zastawki. Ma wszczepiony rozrusznik. Nic sobie z tego nie robił. - To mój jedyny syn, bo w Polsce mam dwie córki. Na dodatek nigdy go nie widziałem. Wzruszenie było bardzo duże - wspomina pan Jan.

Do Kigali pojechali kilkunastoosobową grupą. Uczestnicy wycieczki byli wzruszeni nie mniej od pana Jana, który przyznał, że miał wielką tremę przed spotkaniem z Jaśkiem. Tak nazywa chłopca. A właściwie młodzieńca, bo Jean ma już 21 lat. - Mieliśmy kłopot z porozumieniem się, bo ani ja, ani on nie znamy dobrze angielskiego. On lepiej radzi sobie z francuskim, którego ja kompletnie nie znam.

Pan Jan dowiedział się od Jaśka, że właśnie skończył szkołę średnią, zdobył prawo jazdy, a w lipcu tego roku będzie zdawał na wyższe studia. Obiecał mu, że jeśli tylko się dostanie, może liczyć na jego finansowe wsparcie. - Nie pytałem go o sprawy osobiste, rodzinne - wspomina pan Jan. - Wcześniej, od pallotynów, dowiedziałem się, że jego ojciec zginął. Domyśliłem się, że w walkach plemiennych między Hutu a Tutsi. Śmierć poniosło wówczas prawie milion mieszkańców Rwandy. Matka Jeana zostawiła go i żyje z innym mężczyzną. Chłopakiem i 14 innymi sierotami opiekuje się małżeństwo związane z polską misją. Mężczyzna pracuje tam jako kucharz. Teraz sytuacja w Rwandzie unormowała się, ale księża z misji wcale nie są pewni, że już na zawsze.

Naszej rozmowie z panem Janem przysłuchuje się pani Lidka. Ona też ma przybraną córkę daleko od Polski. Za pośrednictwem Caritasu adoptowała dziewczynkę z Indii, 6-letnią sierotę, której rodzice zginęli w czasie potwornego tsunami. Przez 12 lat opłacała jej szkołę. 20 dolarów miesięcznie. Gdy Jayashella Sengadu skończyła 16 lat i nauczyła się zawodu, adopcja wygasła. Takie są niestety założenia tej akcji, nazwanej „adopcją serca”, czy też „adopcją na odległość”. Pani Lidka mówi „niestety”, bo uważa, że powinno się je zmienić. - Chciałam dalej na to dziecko łożyć - kontynuuje swoją opowieść. - Jayashella pisała mi, że chce zostać lekarzem. Miałam zamiar jej pomóc. Na moją pisemną prośbę o adres dziewczyny dostałam odpowiedź, że te dzieci z chwilą, gdy osiągną 16 lat, stają się anonimowe.

Pani Lidka zazdrości Janowi, że miał okazję spotkać się ze swoim czarnoskórym synem. Pan Jan obiecuje jej, że razem pojadą i do Rwandy, i do Indii. Bardzo chciałby też jej obiecać, że odnajdzie Jayashellę. Zdaje sobie sprawę, że to będzie bardzo trudne. A ponieważ jest niepisanym „szefem optymistów w Krakowie” - jak mówią jego znajomi i „nie da sobie tego tytułu odebrać” - pociesza panią Lidkę, że wszystko jest w życiu możliwe. Wie to z własnego doświadczenia. - Kto wie, może kiedyś Jean i Jayashella odwiedzą Polskę i zasiądą z nami przy stole - uśmiecha się, delikatnie ściskając rękę swojej partnerki.

***

„Adopcja serca” to forma pomocy ubogim dzieciom z krajów tzw. Trzeciego Świata.
Z reguły polega ona na wsparciu finansowym konkretnego dziecka, którego celem jest umożliwienie mu edukacji. Adopcję prowadzi wiele zgromadzeń zakonnych, a także Caritas. Jak mówi siostra Teresa z Pallotyńskiego Sekretariatu Misyjnego, pallotyni pośredniczą w ponad 4 tysiącach „adopcji serca”. Angażują się w nią osoby samotne, małżeństwa, całe rodziny, grupy parafialne, klasy, a nawet całe szkoły!

ZOBACZ RÓWNIEŻ: Czy gwiazdy słuchają polskiej muzyki?

Źródło:Dzień Dobry TVN

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Jasiek z Rwandy pójdzie na studia dzięki ojcu z Polski - Dziennik Polski