Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kłamczuch z wdziękiem

Rozmawiał Kuba Zajkowski
Piotr Adamczyk, znany przede wszystkim z tytułowej roli w filmie „Karol. Papież, który pozostał człowiekiem”, został amantem!
Piotr Adamczyk, znany przede wszystkim z tytułowej roli w filmie „Karol. Papież, który pozostał człowiekiem”, został amantem! Fot. OKO
Rozmowa z Piotrem Adamczykiem, występującym w komedii "Nie kłam, kochanie".

- Czy jest pan wybredny przy doborze ról?
- Kieruję się zasadą, że każda postać, w którą się wcielam, musi być wyzwaniem. Jeżeli mam do czynienia z czymś, czego jeszcze nie znam, jest szansa, by - być może - potknąć się, ale też nauczyć omijać przeszkody. Takim doświadczeniem była dla mnie praca w teatrze w Rzymie, gdzie grałem w obcym języku czy spotkanie na planie filmu "Einstein" ze znakomitą włoską reżyserką Lilianą Cavani.
Podobnie jest z rolą w "Nie kłam, kochanie". Komedia romantyczna to gatunek, którego dotychczas nie znałem. I cieszę się, że udało nam się z niego trochę ponaśmiewać.

- Nie miał pan obaw przed przyjęciem takiej propozycji?
- Moim marzeniem jest utrzymanie równowagi w pracy. Chcę brać udział w różnych projektach, także komercyjnych, bo one - paradoksalnie - dają szansę na to, by grać poważne role. Choćby takie jak w spektaklu teatru telewizji "Wyzwolenie" Stanisława Wyspiańskiego w reżyserii Macieja Prusa, gdzie wcieliłem się w Konrada. Miałem okazję wystąpić w tym przedstawieniu u boku Mai Komorowskiej, Jerzego Treli, Gustawa Holoubka i wielu innych wspaniałych aktorów. To był egzamin z umiejętności grania klasycznego repertuaru. Sam nie wiem, czy go zdałem. Ocenę pozostawiam widzom.

- A może "Nie kłam, kochanie" to próba ucieczki od roli papieża, z którą kojarzy pana większość widzów?
- Nie myślę o mojej drodze zawodowej w ten sposób. Nie chciałbym uciekać od ról, które zaproponowałem widzom, bo jestem z nich zadowolony. W szczególności z tych z filmów "Karol. Człowiek, który został papieżem" i "Karol. Papież, który pozostał człowiekiem". Zawsze będą dla mnie najważniejsze.
Chcę uprawiać mój zawód, co w dzisiejszych czasach jest trudną sztuką, bo rynek niezwykle szybko się zmienia. To, co kiedyś było odbierane przez środowisko jako niedopuszczalne, dziś takim nie jest. Przed laty robiło się karierę tylko poprzez role teatralne, a granie w filmie było grzechem. Potem krytyka dotykała aktorów, którzy występują w serialach. Teraz z pobłażaniem traktowane są komedie o miłości. Tymczasem ten gatunek cieszy się dużą popularnością na całym świecie. Hollywoodzcy aktorzy zapraszani, by zagrać główne role w tego typu produkcjach, są szczęśliwi, bo mogą uwodnić, że podołają roli amanta.

- A jak pan odnalazł się w skórze playboya?
- Zawód aktora polega między innymi na umiejętności poszukiwania w sobie różnych cech. Jeżeli chodzi o wady kochliwego mężczyzny, który czasami lubi pofolgować fantazji i nieco podkoloryzować rzeczywistość, to ich odnalezienie nie sprawiło mi problemów (śmiech).
Natomiast wstydziłbym się jeździć - tak jak Marcin - czerwonym kabrioletem i nosić rzucający się w oczy złoty zegarek. On chce, by sposób jego bycia sugerował, że ma pieniądze. Tymczasem jest zadłużony po uszy

- Czyli to Marcin jest tytułowym kłamczuchem!
- Trochę zmyśla, także Ani (Marta Żmuda Trzebiatowska), która się w nim zakocha. Nie zdradzę, dlaczego to robi. Trzeba się o tym przekonać, oglądając film.
Wcielenie się w Marcina to trudne zadanie, bo muszę sprawić, by - mimo że kłamie - cieszył się sympatią widzów. Pocieszam się jednak, że w dzisiejszych czasach koloryzowanie i konfabulowanie stało się normą, do której wszyscy przywykli. Oszukują politycy, spece od reklamy.

- Czy próbował pan jakoś osłodzić kłamstwa swojego bohatera?
- Piotr Wereśniak, reżyser filmu, chciał, żeby w "Nie kłam, kochanie" było więcej elementów komediowych. W tę konwencję wpisuje się także Marcin. To facet z poczuciem humoru i - mam nadzieję - wdziękiem. Liczę na to, że nikt na serio się na niego nie obrazi (śmiech).
Historia, która opowiemy w filmie, jest prosta, zabawna i ciepła. Inaczej być nie może, bo widz idzie na komedię, by miło spędzić czas, zobaczyć trochę bardziej kolorową rzeczywistość, pośmiać się, może wzruszyć i odpocząć.

- Pana bohater jest rodowitym krakusem. Jak pan, warszawiak, czuje się w tej roli?
- Znakomicie, tym bardziej, że - za sprawą pierwszej części filmu o Janie Pawle II, która realizowana była w Krakowie - przez wiele osób jestem odbierany jako krakus! Nawet w Warszawie, gdy wsiadam do taksówki, często słyszę pytanie: "Na długo pan przyjechał?" (śmiech).
Podczas zdjęć do "Nie kłam, kochanie" odbyłem zabawną rozmowę na krakowskim rynku. Pewna pani pytała mnie o obsadę i fabułę filmu. Gdy powiedziałem jej, że mój bohater pochodzi ze starej krakowskiej rodziny, stwierdziła, że mogę go grać. Nie mieściło jej się natomiast w głowie, że Beata Tyszkiewicz i Grażyna Szapołowska wcielają się w krakowianki! Przecież one nie urodziły się w Krakowie! (śmiech).

- Czy Warszawa da się lubić?
- Oczywiście! Jestem patriotą lokalnym. Kocham moje rodzinne miasto. Niezwykle żałuję, że zostało tak okaleczone przez wojnę. Z sentymentem przeglądam zdjęcia mojego dziadka Feliksa, który fotografował się w Warszawie w czasach, gdy była nazywana Paryżem północy. Mam ogromny żal, że nie istnieją już te wspaniałe kamienice i budynki. Na szczęście powstają nowe. Miasto się rozwija i pięknieje. Lubię także Kraków. Moje wspomnienia związane z tym miejscem - za sprawą sekwencji wojennej pierwszej części filmu o papieżu, która była w nim realizowana - są dość oryginalne. Często, gdy widzę jakiś zaułek, przypominam sobie, że jechała tamtędy ciężarówka z żołnierzami Wermachtu. Gdzie indziej przebiegałem jako Karol Wojtyła, uciekając przed łapanką.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!