Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Niewolnicy z wyboru

Alek Radomski, [email protected]
Warunki mieszkaniowe nie były luksusowe, ale pracownicy twierdzą, że wiedzieli, czego mogą się spodziewać.
Warunki mieszkaniowe nie były luksusowe, ale pracownicy twierdzą, że wiedzieli, czego mogą się spodziewać. policja.pl
Marek M. używa różnych numerów angielskich komórek. Czasem dzwoni z zastrzeżonego. - Żadnego handlu ludźmi nie było - mówi na chwilę po aresztowaniu jego wspólniczki.

Kiedy Londyn wciąż jeszcze żył gorączką zakończonej dopiero co olimpiady Dariusz Anioł ze Słupska demontował gigantyczną halę na Westferry. W specjalnie założonym zeszycie kreślił przepracowane godziny. Od października do grudnia wyszło mu ich 950. Sporo, ale za taką harówkę dniówka miała wynieść 400 złotych. Z pracującą sobotą i niedzielą to jakieś 12 tysięcy złotych miesięcznie. Ostatecznie otrzymał trzy razy mniej. To, co dwa lata temu Dariusz Anioł zapisał w zeszycie, dziś pokazał policjantom z Centralnego Biura Śledczego. Byłemu szefowi - Markowi M. - zarzucił mobbing, zmuszanie do niewolniczej pracy i wyzysk.

- Pracowaliśmy po 12 godzin dziennie, a traktowano nas jak bydło. Wyzywano od matołów i debili. Jednego pracownika upokarzano przy drugim. Nie mieliśmy ubezpieczenia zdrowotnego. Jak kolega przebił sobie nogę, to musiał wracać do kraju.

Przed powrotem podpisał weksel, że do wypadku nie doszło podczas pracy, tylko wcześniej w Polsce - mówi Dariusz Anioł.

Słupszczanin jest jednym z kilkunastu pokrzywdzonych osób na liście słupskiej prokuratury w sprawie o handel ludźmi.

Dwa lata temu pracował wraz z grupą innych Polaków na terenie rozbiórki londyńskiej drukarni Express Newspaper Group, jednego z głównych wydawnictw prasowych w Wielkiej Brytanii. Demontaż maszyn drukarskich i hali na terenie zamkniętego zakładu Westferry Printers zlecono firmie Aktrion. Ta z kolei prace zleciła firmie Brytyjczyka Anthonego L., a ten Polakowi -Markowi M. Pracowników werbowano w Polsce. Na wyspach pracowali przez kilka miesięcy. Później wracali do kraju i czekali na sygnał o kolejnym zleceniu.

Sukces numer jeden

Międzynarodowe śledztwo w tej sprawie wystartowało w lutym 2013 roku. To wtedy z polską policją skontaktował się mieszkaniec Słupska, który wrócił z Anglii. Twierdził, że padł ofiarą handlu ludźmi. Miał być zmuszany do pracy przy rozbiórkach na terenie Wielkiej Brytanii. CBŚ pod nadzorem prokuratury zakasało rękawy i ostro wzięło się do pracy.

W połowie października poprzedniego roku ogłoszono pierwszy sukces. W kraju przeszukano pomieszczenia należące do osób prywatnych i firm, które mogły brać udział w przestępstwie. W Anglii zatrzymano liderów grupy: Marka M. i Anthony' ego L.

Jednocześnie szkocka policja z niewolniczej pracy uwolniła w Glasgow dwunastu Polaków. Informowano, że przetrzymywani byli w ciężkich warunkach, zabierano im dokumenty i ograniczano możliwość swobody poruszania się. Wynagrodzenie za pracę odbierały ich rodziny w złotówkach w jednym z kantorów w Słupsku.

Dziś Marek M. i Anthony L. odpowiadają z wolnej stopy. Śledztwo prowadzone przez Scotland Yard jest w toku.

Sukces numer dwa

W toku jest też śledztwo prowadzone przez polskie organy ścigania. Kilka dni temu doszło do kolejnych zatrzymań. Tym razem w Polsce. Zarzut handlu ludźmi postawiono 35-letniej Izabeli R., mieszkance powiatu kartuskiego i 61-letniemu Andrzejowi W. ze Słupska. Oboje mieli werbować do niewolniczej pracy w Londynie i Glasgow. Na wniosek prokuratury sąd zastosował wobec nich trzymiesięczny areszt.

Prokuratura poinformowała, że zatrzymani mieli złożyć obszerne wyjaśnienia. Tłumaczyli między innymi, że nie zdawali sobie sprawy jak wykorzystywani są werbowani przez nich pracownicy. Za przestępstwa opisane w zarzutach grozi do piętnastu lat więzienia.

Jednocześnie tego samego dnia poinformowano, że ze względu na poważny charakter sprawy, jej zasięg i sposoby działania przestępców Prokurator Generalny podpisał umowę o powołaniu międzynarodowej grupy śledczej, w skład której wchodzą przedstawiciele organów ścigania i wymiaru sprawiedliwości Polski i Wielkiej Brytanii. Od końca stycznia członkowie speczespołu mogą uczestniczyć w czynnościach procesowych na terenie drugiego państwa. To pierwsza umowa tego typu zawarta między Polską a Wielką Brytanią.
Dwie strony medalu
Co oczywiste dla śledczych, nie jest już tak jasne dla adwokatów oskarżonych, części pracowników i właścicieli firmy, która Polaków zatrudniała do pracy na terenie Wielkiej Brytanii.
Mecenas Paweł Skowroński, obrońca Andrzeja W. mówi, że jego klient jechał dobrowolnie i pracował z ludźmi, których teraz określa się niewolnikami. Wszyscy oni wiedzieli, na jakich zasadach jest zorganizowana praca, na co ma dowody i zamierza je wykorzystać. Co więcej, niektórzy po powrocie do Polski, do pracy w Anglii wracali.

- Gdyby było tak bardzo źle, to jeden członek rodziny nie zachęcałby drugiego do takich wyjazdów, a to miało miejsce - zauważa Skowroński.

Wypiera się też sam Marek M.

- Co? Mobbing? Zmuszanie do pracy? Brak opieki medycznej? - to jakieś bzdury zarzeka się Marek M. - Nikt nikogo nie zamykał i do niczego nie zmuszał. Ludzie sami zgłaszali się do pracy. Mieli klucze do moich samochodów i bramy do nieruchomości, gdzie mieszkali. Fakt, pracowało się od 7 rano do 19 z godzinną przerwą na obiad i odpoczynek. Nie przeczę też, że mieszkano w wydzielonych pomieszczeniach na hali. Ale był tam internet i telewizja. Płaciłem od czterech do 11 tysięcy złotych. Zresztą część z tych pracowników przyjechała właśnie ze Słupska. Zaraz do nich zadzwonię, to sami panu powiedzą.

- To my jesteśmy tymi niewolnikami - przedstawia się w imieniu kilkuosobowej grupy Andrzej, ich kierownik i brygadzista. - Jesteśmy częścią tych 12 osób, które zostały uwolnione przez policjantów z Glasgow. Jak to było? Jechaliśmy akurat do pracy. Otoczyły nas radiowozy, wyskoczyli policjanci i mówią, że jesteśmy wolni. A my do nich, że bardzo dziękujemy, ale spieszymy się na halę - opowiada.

W słowo wchodzi mu inny mężczyzna.

- Warunki pracy i pobytu były znośne. Z góry wiedzieliśmy na co się piszemy - przyznaje Marek, a pozostała ósemka mu przytakuje. - Dokumentów nam nie zabierano. Umowy też mieliśmy, zajmowała się tym pani Iza. Byliśmy zatrudniani na polskich warunkach. Choć nie były to etaty, to zarabialiśmy bardzo dobrze. Cała afera jest dla nas niezrozumiała, a co w tym wszystkim najgorsze, to zrobiła z nas bezrobotnych - mówi.

Ze strony pracowników pada sugestia, że to zemsta konkurencji lub osób, którym nie zaoferowano kolejnego wyjazdu na wyspy.

Podpisy w ciemno

Marek M. dzwoni jeszcze kilkakrotnie. Używa różnych numerów angielskich komórek. Czasem dzwoni z zastrzeżonego. Oburza się na nieprawdziwe - jak podkreśla - informacje odnośnie tej sprawy, bo media piszą kłamliwie, a ogólnopolskie telewizje podają, że poszkodowanych jest setka, kiedy on zatrudniał góra 70 osób. To nieprawda, że jego pracownicy mieli być bici i nie zapewniano im opieki medycznej. Przecież sam woził ich do szpitali kiedy trzeba było, na co ma dokumenty. Przypomina, że w prokuraturze jest oświadczenie jego ludzi, w których napisali, że o żadnym handlu ludźmi nie może być mowy.

Napisał też maila, gdzie objaśniał, że osobę, która twierdzi że uciekła z obozu pracy i zawiadomiła Scotland Yard, on sam zawoził na dworzec, a Izabela R. kupiła bilet powrotny. Poinformował, że jedna z pokrzywdzonych osób miała zażądać od niego 15 tys. zł w zamian za wycofanie zeznań złożonych w CBŚ. Nagrał tę rozmowę. Nagranie dotarło wczoraj do naszej redakcji.

Zaprasza też do siebie. Opłaci koszty przelotu i pobytu, byle tylko jakiś dziennikarz zobaczył i napisał jak naprawdę było.

- Angielska policja myślała, że natrafiła na trop wielkiego syndykatu handlującego ludźmi - mówi w telefonicznej rozmowie Anthony L. - Ale oni szukają czegoś, czego tak naprawdę nie ma. Wszyscy tu jesteśmy zszokowani tą całą sytuacją. Przecież dostaliśmy zlecenie od poważnych i dużych firmy, które nigdy nie pozwoliłyby sobie na jakiekolwiek, nawet pośrednie utożsamianie ich z handlem ludźmi czy wykorzystywaniem pracowników. Byliśmy stale kontrolowani. Myślę, że już wkrótce wiele osób będzie czerwonych na twarzy ze wstydu z powodu tej pomyłki. Niewykluczone, że i wysoko postawieni policjanci stracą swoje stanowiska - mówi pewnie Anthony L.

Robert Wong - prawnik Polaka i Brytyjczyka w specjalnym oświadczeniu napisał, że zatrzymania, do których doszło w zeszłym roku w Anglii, zostały przedstawione przez polską prasę w bardzo subiektywny, a tym samym stronniczy sposób. Jego klienci nie otrzymali sposobności wypowiedzenia się w tej sprawie, a prasa nie wydała się być zainteresowana dociekaniem prawdy. Napisał też, że posiada dowody w postaci zeznań menedżerów odpowiedzialnych za BHP, którzy nie dopatrzyli się żadnych uchybień podczas prac rozbiórkowych.

Umowa zawarta między polskimi a angielskimi organami ścigania do Słupska jeszcze nie dotarła.

Prokuratura cierpliwie czeka na list z Wielkiej Brytanii. Oświadczenia pracowników Marka M. zebrano i dołączono do akt. Będą podlegać ocenie sądu i są podstawą do przesłuchań.

- Ale dla nas ważne są zeznania, a nie oświadczenia - mówi prokurator Jacek Korycki, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Słupsku. - Dlatego przesłuchujemy osoby, które się pod nimi podpisały. Mogę powiedzieć, że niejednokrotnie ci ludzie nie wiedzieli, co parafują. Zeznali, że podpisywali się w ciemno - mówi prokurator Korycki.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!