Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ostatni taki bohater. Powstaniec warszawski z Bornego Sulinowa

Rajmund Wełnic
Ewa i Marek Szwarc w swoim borneńskim mieszkaniu.
Ewa i Marek Szwarc w swoim borneńskim mieszkaniu. Rajmund Wełnic
Mało kto wie, że w Bornem Sulinowie mieszka ostatni żyjący w powiecie szczecineckim powstaniec warszawski Marek Szwarc. Nikt o nim nie przypomniał sobie w 70. rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego…

Mimo swoich 86 lat i dolegliwości związanych z wiekiem pan Marek każdego dnia wdrapuje się na czwarte piętro borneńskiego bloku. Mało kto z sąsiadów wie, że starszy pan to bohater (choć on sam tego słowa i rozgłosu unika) i uczestnik najtragiczniejszego z polskich zrywów. W Polsce i na całym świecie jest ich już tylko niewiele ponad 3 tysiące. To jedna z ostatnich okazji, aby spotkać się i powspominać tragiczne wydarzenia sprzed 70 lat. Opowieść Marka Szwarca, pseudonim Biały, zamieszczamy wewnątrz tego numeru "Głosu Szczecinka".

- Czy dziś chwyciłbym za broń ponownie? - na koniec rozmowy pan Marek powtarza nasze pytanie. Chwilę milczy. - Pewnie tak, tyle tylko, że powstanie było kompletnie nieprzygotowane, w każdej dziedzinie i prawdę mówiąc to nie było za co chwycić - podsumowuje. Do dziś rozpamiętuje tysiące ofiar, miasto obrócone w przerznę, pomordowanych cywili. I nie może się z tym pogodzić. Na półkach książki o powstaniu, w oczy rzuca się znamienny tytuł "Obłęd 44" Piotra Zychowicza… Po wojnie, trochę z konieczności, trochę z wyboru, postanowił do Warszawy już nie wracać. Za dużo wspomnień, złych wspomnień. Spokojną przystań na stare lata znalazł kilkanaście lat temu w Bornem Sulinowie - co za chichot historii - dopiero co opuszczonym przez wojska rosyjskie, których przyjścia zza Wisy wyglądali latem 1944 roku.

- Mieszkaliśmy wówczas w Krynicy Górskiej - mówi Ewa Szwarc, żona. - Szukaliśmy domu nad morzem i w czasie wyjazdu w poszukiwaniu nowego lokum zahaczyliśmy o pobliskie Krągi. Tam z transakcji nic nie wyszło, ale zajrzeli do pobliskiego Bornego i już tu zostali. - Niby miasto, ale jak wieś, trochę jak na Bielanach - pan Marek nie może nie wrócić pamięcią do dzielnicy stolicy, w której się wychował i gdzie zaczął swój bojowy szlak. Zaraz po wojnie wylądował w Kwidzynie na Ziemiach Odzyskanych, gdzie któryś z kuzynów został starostą i ściągnął rodzinę. Długo miejsca tam jednak nie zagrzał. Po drodze do Bornego był jednak jeszcze przez kilkanaście lat sztandarowy plac budowy socjalizmu, czyli Nowa Huta, gdzie po wojnie zamieszkał Marek Szwarc. W międzyczasie zdążył rzucić studia antropologiczne, zdobyć dyplom inżyniera na politechnice i działać w konspiracyjnej Wolności i Niezawisłości. Bojową przeszłością w Armii Krajowej i powstaniem w PRL się nie chwalił, pomijał to w życiorysach, bo wielu powstańców gniło po wojnie w więzieniach. - Pomogło mi to, że w do Nowej Huty zjechała się cała Polska i nikt tu specjalnie nie dochodził, kto skąd i dlaczego - uśmiecha się sędziwy powstaniec.

Długo namawiałem Marka Szwarca i jego bliskich, aby zgodził się opowiedzieć o wydarzeniach sprzed 70 lat. Dla niego walka z okupantem była czymś naturalnym, bo tak wychowano przedwojenne pokolenie, i nie dla medali i zaszczytów bili się o wolną Polskę. Choć trauma Powstania Warszawskiego już nigdy go nie opuści.

Przed wojną Stefan Szwarc, ojciec pana Marka, był aktorem filmowym, później zajął się sprawami technicznymi i produkcją filmową. Z rodziną mieszkał na Bielanach, peryferyjnej dzielnicy Warszawy graniczącej z Puszczą Kampinoską.

- W mojej głowie został mi obrazek, gdy z mamą 1 września 1939 roku wybieramy się na Pragę po huculski kożuszek na zimę, to wtedy zobaczyłem pierwszy raz na niebie smugi kondensacyjne niemieckich samolotów lecących zbombardować Warszawę - wspomina Marek Szwarc.

Życie w okupowanej stolicy dla nastoletniego chłopca nie różniło się za wiele od tego przedwojennego, poniekąd dlatego, że Bielany były oddalone od centrum i Niemców widywało się tu stosunkowo rzadko. Okupanty zezwolił na otwarcie szkół powszechnych. Owszem, była godzina policyjna, ale i wojenna groza, ale dzieci ona aż tak bardzo nie dotykała. Ba, nawet ojciec, zmobilizowany przed Wrześniem, a potem internowany na Rumunii, został zwolniony z obozu i wrócił do rodziny. W Śródmieściu, gdzie na Trębackiej na Starówce mieszkał dziadek pana Marka (zginął w czasie Powstania Warszawskiego w ruinach Teatru Wielkiego rozstrzelany w zbiorowej egzekucji) wojnę można było już jednak poczuć na każdym rogu.

- Pamiętam, jak wiosną 1943 roku przechodziliśmy przez plac Narutowicza oddzielający małe i duże getto - mówi nasz rozmówca. - Widziałem płonącą dzielnicę żydowską i ostrzeliwujące kamienice działko polowe, a z drugiej strony kręcącą się karuzelę. Kontrast był szokujący, ale okupacja sprawiła, że inaczej do tego pochodzono niż dziś jesteśmy to w stanie sobie wyobrazić. Wojna znieczula na cierpienie.

Mijała lata wojny, mały Mareczek stał się Markiem, przystojnym nastolatkiem. Po krótkiej przygodzie z konspiracyjnym harcerstwem przyszła pora na poważniejsze wyzwania.

- Szacuje się, że w milionowej Warszawie różne związki z ruchem oporu miało około 50 tysięcy osób - opowiada nasz bohater. Stosunkowo łatwo było więc dotrzeć do kogoś kto w konspiracji działa lub go zna. W szeregi organizacji trafiało się w najprostszy z możliwych sposobów - koledzy z podwórka wiedzą o sobie wszystko, więc z czasem ktoś spytał: chciałbyś działać w podziemnej armii? Nikt nie kalkulował ryzyka, była w tym trochę młodzieńczej brawury. - Bielany to olbrzymi park, blisko lasu dokąd jeździliśmy na szkolenia po zaprzysiężeniu - pan Marek, dla kontrastu, wybrał sobie konspiracyjny pseudonim Biały, bo z po niemiecku jego nazwisko znaczyło Czarny. - Do powstania nie wystrzeliłem jednak ani razu.

Na to, że warszawiacy chwycą za broń zanosiło się latem 1944 roku. Na widok rozbitych kolumn wojsk niemieckich ciągnących z praskiej strony nadzieja wlewała się w serca Polaków. - Pod koniec lipca zarządzono nawet mobilizację, wiedzieli o tym chyba wszyscy, bo nawet sąsiadka wcisnęła mi wówczas belgijski pistolet FN - wspomina Marek Szwarc. - Był wtedy więcej wart od worka złota.

Rozkaz o godzinie W dotarł do niego na czas, ale na miejsce zbiórki przy ulicy Chełmżyńskiej spóźnił się jakieś 10 minut, co zapewne uratowało mu życie.

- Biegnąc na miejsce spotkania mijałem kolegów idących niemal zupełnie bez uzbrojenia szturmować silnie ufortyfikowane budynki dawnego Centralnego Instytutu Wychowania Fizycznego, włosy stanęły mi dęba - mówi. - Nikt nie wrócił… W jego grupie około 30 powstańców wszyscy mieli opaski, nieliczni granaty, butelki z benzyną. Tylko dwóch, czy trzech - nie licząc pistoletu pana Marka - miało karabiny.

Dość szybko zgrupowanie z Bielan przeszło do Puszczy Kampinoskiej. Tu partyzanci dozbroili powstańców ze swoich zapasów i zrzutów. - Widzieliśmy i słyszeliśmy walczącą Warszawę, płonęła, a nad nią krążyły sztukasy - opowiada. Z kompanią batalionu Żubr zgrupowania "Żywiciela" wrócił na Żoliborz. Zajęli budynek straży pożarnej na pograniczu Marymontu skąd urządzali nękające nocne wypady w kierunku ulicy Kolektorskiej i Szkoły Gazowej. Jak zadra w pozycjach powstańców tkwił Dworzec Gdański rozdzielający Żoliborz i Stare Miasto. Atakowano go wielokrotnie, ale wobec przewagi Niemców (na dworcu stał pociąg pancerny) zawsze bezskutecznie i przy ciężkich stratach. - Pewnej nocy mieliśmy szturmować z dwóch stron, od Żoliborza i Starówki - głos pana Marka się łamie. - Wybiliby nas pewnie do nogi, gdyby nie to że po załamaniu ataku od Starego Miasta odwołano nas z pozycji.

Niemcy dławili powstanie dzielnica po dzielnicy. To na Żoliborz trafiło kanałami wielu obrońców Starówki. Dość długo życie toczyło się tu w miarę normalnie. Po zdobyciu Marymontu (jeden z nielicznych sukcesów powstańców) trwały tu walki nękające - Niemcy atakowali z Bielan od strony CIWF, AK-owcy nie dawali wrogowi spać w nocy. Oddział Białego zajmował wówczas budynek olejarni. Marek Szwarc miał już wówczas karabin, ba pod koniec walk nawet pepeszę ze zrzutów radzieckich. Rosjanie zgodzili się dostarczać broń i amunicję dopiero pod koniec powstania, nisko lecące kukuruźniki zrzucały pakunki, z których wydobywano pogniecione i uszkodzone karabiny i amunicję. Na Żoliborz trafiali też berlingowcy zza Wisły.

- Wiedzieliśmy, że stoją po drugiej stronie i czekaliśmy na nich nie wiedząc, dlaczego nie idą nam z pomocą - mówi Marek Szwarc.
Powstanie konało. Padały kolejne dzielnice. Trudności aprowizacyjne sięgały zenitu (choć Żoliborz, dzielnica willowa ze swoimi ogródkami, jakoś sobie radziła), brakowało leków, środków opatrunkowych. Wróg mordował tysiącami jeńców, cywili. W rzezi Woli zginęło kilkadziesiąt tysięcy ludzi.

- Najgorsi byli Azerbejdżanie i Ukraińcy z jednostek pomocniczych, którzy mordowali i gwałcili dla przyjemności (warszawiacy mianem "Kałmucy" i "Ukraińcy" określali wszystkie formacje kolaboranckie tłumiące powstanie, wśród nich faktycznie był Ukraiński Legion Samoobrony - red.) - wzdryga się pan Marek, który odbijał dom, w którym znaleźli około 20 pomordowanych kobiet i dzieci. Nikt z żołnierzy nawet jednak nie myślał o poddaniu. Kurczyła się też powstańcza enklawa na Żoliborzu, który ostatecznie padł dopiero 30 września. - Ostatniego dnia przed kapitulacją zostałem ranny, koło mnie wybuchł pocisk lub goliat wybijając mi zęby i uszkadzając słuch, do dziś gorzej słyszę - nasz rozmówca miał i tak szczęście, bo kolega obok zginął rozerwany na pół. Znalazł się w szpitalu w jakiejś piwnicy na ulicy Słowackiego i tu zastała go kapitulacja. Po wejściu Niemców obeszło się szczęśliwie bez ekscesów i mordów. - Zarządzili, że ciężko ranni zostają na miejscu, pozostali mieli trafić do niewoli, a cywile do obozu w Pruszkowie - dodaje.

On sam został uznany za cywila i z Pruszkowa, do którego okupant spędził całą cywilną ludność Warszawy, transporty były rozsyłane po całej Polsce. - Uciekłem z pociągu w Skierniewicach, gdzie pan z Czerwonego Krzyża (na stacjach CK przekazywał warszawiakom żywność i wodę) dał mi opaskę i kosz, abym wyglądał jak jego pomocnik i tak wydostałem się na wolność i dalej do partyzantów w okolicy, gdzie miał się schronić szpital z Bielan, w którym moja mama Janina była sanitariuszką - mówi. - Szpitala nie zastałem, ale zostałem w oddziale. Później okaże się, że najbliżsi - ojciec, matka i dwuletni brat - szczęśliwie przetrwali powstanie. Podobnie, jak ich dom na Bielanach, gdzie nie było ciężkich walk. - Ale w marcu 1945 roku, gdy przyjechałem do Warszawy i ruszyłem na Trębacką to nie zastałem ani jednego nienaruszonego domu, a miasto przypominało z lekka ubitą kupę gruzów - wspomina.

Marek Szwarc

Inżynier Marek Szwarc urodził się 13 stycznia 1928 roku w Warszawie, kapitan Wojska Polskiego, uczestnik Powstania Warszawskiego, pseudonim "Biały".

Zaprzysiężony na Bielanach. Ranny w czasie akcji. Przydzielony do zgrupowania AK "Żywiciel", I Kompania Batalionu "Żubr". Odznaczony: Krzyżem Walecznych, Warszawskim Krzyżem Powstańczym, Krzyżem Armii Krajowej, Krzyżem Partyzanckim, Medalem Wojska, Medalem za Warszawę, Odznaką "Syn Pułku" i Odznaką Akcji "Burza".

Uhonorowany przez Premiera RP Patentem "Weterana Walk o Wolność i Niepodległość" oraz Krzyżem z Mieczami Orderu Krzyża Niepodległość, które otrzymało ich zaledwie 8 osób w Polsce

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!