Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Otwarcie gospodarki. W Polsce mamy za słabą służbę zdrowia, by być spokojni

Witold Głowacki
Witold Głowacki
Adam Jankowski
Musimy otwierać gospodarkę - bez tego czeka nas katastrofa. Ale polska służba zdrowia z całą pewnością nie poradzi sobie z ewentualnymi lawinowymi wzrostami zachorowań. Jesteśmy w sytuacji bez wyjścia. Pozostaje nam jedynie liczyć na to, że epidemia nadal nie będzie pokazywać w Polsce pełni swych możliwości.

Świat szykuje się do powolnego łagodzenia restrykcji sanitarnych i stopniowego powrotu do względnie normalnego życia gospodarczego. Kraje Zachodu pompują jednocześnie w gospodarkę gigantyczne kwoty - według zgodnych zaleceń zdecydowanej większości ekonomistów, którzy odrobili lekcje z ostatnich kryzysów. Staje się coraz bardziej jasne, że epidemia koronawirusa potrwa jeszcze długo - nikt nie będzie ekonomicznie zdolny do przetrwania w zamknięciu kolejnych długich miesięcy.

Proces przywracania częściowej normalności będzie długi i kosztowny. Cały czas będzie wisieć nad nim widmo możliwej kolejnej fali epidemii - i lawinowego wzrostu zachorowań przekraczającego progi wydolności systemów opieki zdrowotnej. Żaden z krajów Europy nie poradzi sobie z więcej niż kilkoma tysiącami pacjentów z COVID w stanie ciężkim - wymagającym wentylacji pod respiratorem. Do tego zaś wystarczy kilkadziesiąt tysięcy zachorowań.

Na tym tle Polska ujawnia dwie potężne słabości. Pierwszą jest stan systemu ochrony zdrowia, który okazał się tak niedoinwestowany, nieprzygotowany i źle zarządzany - zarówno na poziomie państwa, jak i pojedynczych placówek, że potężnie zachwiał się w zetknięciu z zaledwie kilkoma tysiącami zarejestrowanych przypadków zachorowań. Drugą - kompletna mizeria zaproponowanych dotąd przez rząd rozwiązań antykryzysowych, zupełnie nieprzystających do gigantycznych nakładów zaakceptowanych przez inne kraje Europy. W efekcie Polska może okazać się niezdolna ani do efektywnego wychodzenia z kryzysu, ani do skutecznego powstrzymanie kolejnej fali zachorowań, gdyby ta z jakichś powodów okazała się silniejsza.

Owszem, dziś świat powoli otrząsa się z pierwszego szoku wywołanego pandemią COVID-19. Prawie wszystkie kraje, które odnotowały spadki dynamiki zachorowań - a jest ich coraz więcej - przygotowują kalendarze stopniowego otwarcia gospodarki. Niemcy od poniedziałku otwierają średnie sklepy i zamierzają od 3 maja otwierać szkoły, choć zarazem każą zapomnieć o organizacji wielkich imprez masowych do końca sierpnia. Czesi od 11 maja otworzą siłownie i kluby fitness a od 25 maja muzea i galerie, jeszcze w maju będzie tam można korzystać z kawiarnianych i restauracyjnych ogródków. Podobne plany przedstawiły już między innymi Belgia i Luksemburg.

Polska również szykuje taki plan - jego szczegółowy harmonogram nie jest jeszcze dokładnie znany, ale ma być stopniowo wdrażany w nadchodzących tygodniach. Wiemy, że ma się to zacząć od złagodzenia limitów liczby klientów w sklepach i otwarcia niektórych kategorii placówek handlowych. Będzie nam też znów wolno chodzić do parków i lasów. Potem - w zależności od sytuacji epidemicznej - mają być łagodzone kolejne ograniczenia.

Rząd przedstawił 4-etapowy plan łagodzenia obostrzeń. Od pon...

Najważniejsze pytanie brzmi - na ile możemy sobie pozwolić w łagodzeniu restrykcji i otwieraniu z powrotem gospodarki Polska jest tu w specyficznej sytuacji. Ostatni miesiąc dowiódł, że nasza służba zdrowia w starciu z koronawirusem jest jak domek z kart. Epidemiczne domino błyskawicznie sparaliżowało najpierw dziesiątki a później łącznie setki oddziałów szpitalnych - kwarantanną trzeba było obejmować kolejne i kolejne placówki, których zadaniem wcale nie była walka z koaronawirusem. W efekcie epidemia spowodowała w Polsce drastyczny spadek dostępu do podstawowej i specjalistycznej opieki medycznej. Dodatkowo ten efekt pogłębiały decyzje takie jak ta NFZ o ograniczeniu świadczenia podstawowej opieki zdrowotnej. Zdalne wizyty u lekarzy z pewnością nie są złym rozwiązaniem jeśli chodzi o przeziębienie, znacznie gorzej jednak się sprawdzają, jeśli sytuacja jest poważniejsza. Paraliż placówek szpitalnych sprawił z kolei, że znacznie trudniej jest przeprowadzić jakikolwiek zabieg operacyjny - w tym również te z medycznego punktu widzenia zupełnie najprostsze.

Jeśli chodzi o walkę z pandemią, polski system ochrony zdrowia i służb sanitarno-epidemiologicznych zakorkował się już na etapie samego diagnozowania COVID-19. W okresie, w którym notowano najwięcej zachorowań, czas oczekiwania na test i jego wynik sięgał tygodnia nawet w wypadku personelu medycznego. Tysiące osób pozostających w kwarantannie nie doczekało się testów nigdy. Rząd powtarza, że Polska bada więcej pacjentów niż inne kraje przy podobnej liczbie pacjentów. Z drugiej jednak strony liczba wykrytych przypadków w Polsce pozostaje prostą wypadkową liczby przeprowadzonych testów. Fakt, że aż około jednej piątej z nich, to pracownicy służby zdrowia (a podobna liczba osób to pacjenci leczeni na inne choroby, którzy zarazili się koronawirusem już w szpitalach) stawia pod wielkim znakiem zapytania wiarygodność polskiego systemu diagnostyki. Czy to możliwe bowiem, żeby do prawie połowy zakażeń w całym kraju doszło właśnie w obrębie placówek medycznych?

Z drugiej jednak strony epidemia przebiegała dotąd w Polsce niezwykle łagodnie - zwłaszcza w porównaniu z tym, co działo się na południu Europy, czy obecnie dzieje się w Wielkiej Brytanii czy Stanach Zjednoczonych. Nie znamy naukowego wyjaśnienia tego stanu rzeczy - badacze dostrzegli jedynie korelację wskazującą na to, że epidemia może mieć znacznie łagodniejszy przebieg w krajach, które mają lub do niedawna miały szeroko zakrojone programy obowiązkowych szczepień na gruźlicę. Należy do nich większość krajów postkomunistycznych i na przykład Portugalia, nie należą natomiast Włochy, Francja, Hiszpania, Stany Zjednoczone, i Wielka Brytania. Ciekawy jest przykład Niemiec - tam szczepienia na gruźlice były obowiązkowe jedynie w byłej NRD - dziś zachorowań jest o wiele więcej na terenie dawnych Niemiec Zachodnich.

NASZE WYWIADY:

Wciąż brakuje jednak jakiegokolwiek medyczno-biologicznego wyjaśnienia tej korelacji (koronawirus SARS-CoV-2 jest zupełnie innym mikroorganizmem od prątków gruźlicy, nie są znane ewentualne analogie genetyczne obu drobnoustrojów i tak dalej) - póki tak jest, pozostaje nam więc traktować zaobserwowaną prawidłowość jedynie jako potencjalny punkt wyjścia do dalszych badań lub - to też możliwe - rodzaj zbiegu okoliczności.

Z całą pewnością między bajki możemy natomiast włożyć rządową propagandę o rzekomym świetnym przygotowaniu naszego kraju do walki z epidemią i o mądrej polityce ograniczeń, która miałaby u nas powstrzymać jej rozwój. Tak naprawdę bowiem od Włoch przez Polskę po Stany Zjednoczone wszyscy kopiowaliśmy w mniejszym lub większym stopniu jeden model walki z wirusem - ten, który zastosowali Chińczycy. Kraje, które się z tym spóźniły - jak Wielka Brytania czy Stany Zjednoczone - zmagają się dziś z potężnym kryzysem, niewiele się jednak różniącym od tego, co spotkało Hiszpanię czy Francję. Kraj, który wprowadził tylko bardzo nieznaczne ograniczenia - czyli Szwecja - wciąż nie odnotował lawinowych wzrostów zachorowań, choć trzeba też jasno powiedzieć, że o opanowaniu epidemii również nie może być tam nadal mowy.

Wciąż nie mamy wcale pewności, w jakim stopniu doktryna masowej kwarantanny i społecznej izolacji jest skuteczna w walce z tą konkretnie pandemią. Stopniowo zdajemy się skłaniać ku temu, że powszechne noszenie masek może być znacznie bardziej skuteczne od utopijnych prób utrzymywania dwumetrowych odstępów na metrowej szerokości chodnikach. Wiemy natomiast, że restrykcyjna polityka sanitarna jest wyjątkowo kosztowna dla gospodarki, skutkuje lawinowym wzrostem bezrobocia i stagnacją całych branż. Stawianie pytań o społeczne koszty jej stosowania jest jak najbardziej zasadne.

To, co może nam pomóc najszybciej, to oszacowanie realnej skali rozprzestrzeniania się wirusa. Można to osiągnąć prowadząc na dużą skalę badania przesiewowe - i poddając testom serologicznym duże grupy badanych losowo wybranych z całej populacji.

Pierwsze takie eksperymenty już przeprowadzono. Wyniki są naprawdę zastanawiające. Niemieccy naukowcy z Uniwersytetu z Bonn przebadali 1000 losowo wybranych osób z miasteczka Gangelt z powiecie Heinsberg położonym w Nadrenii-Westfalii, tuż przy granicy z Holandią. Powiat był jednym z pierwszych ognisk choroby w Niemczech. To tam miała miejsce wielka impreza karnawałowa, podczas której doszło do rozprzestrzenienia się wirusa (notabene brał w niej udział również polski „pacjent zero”). Media - z ogromną zresztą dozą przesady - ochrzciły powiat Heinsberg „niemieckim Wuhan”. Dotąd w liczącym 42 000 mieszkańców powiecie stwierdzono według oficjalnych medycznych danych aż 1,5 tysiąca zachorowań, 40 chorych stamtąd zmarło.

Tym razem jednak lekarze badali losowo wybrane osoby - także te, które nie miały żadnych podejrzeń, że mogą być chore. Próbki badano na obecność przeciwciał IgG - produkowanych przez ludzki organizm po kontakcie z wirusem. Ich śladowe ilości utrzymują się w organizmie znacznie dłużej niż sam wirus. Zespół z Uniwersytetu z Bonn dowiódł w ten sposób, że kontakt z wirusem miało około 15 procent badanych. Oznaczałoby to, że w powiecie Heinsberg było ponad więcej 4 razy więcej chorych (wliczając oczywiście chorych bezobjawowo i nosicieli wirusa) niż udało się ich wychwycić z pomocą normalnych medycznych procedur. Tym samym zasięg epidemii był znacznie szerszy niż wynikałoby z samych danych z laboratoriów i szpitali - jednak jej skutki były w ujęciu procentowym znacznie mniej groźne. Według danych z eksperymentu bowiem śmiertelność w Gangelt wyniosła jedynie 0,37 procent, co przekładałoby się mniej więcej na śmierć jednej osoby na 300 tych, u których stwierdzono przeciwciała. Dodajmy do tego, że jeśli w krótkim czasie miałoby wirusa aż 15 proc. chorych, to kontakt z nimi miałaby znacznie większa liczba ludzi, którzy jednak nie zachorowali- to z kolei dawałoby bardzo optymistyczne prognozy co do momentu uzyskania tzw „odporności stadnej”.

Wyniki tego badania są kwestionowane - najwięcej nierozstrzygniętych pytań wiąże się ze stopniem niezawodności zastosowanego w nim testu serologicznego i tym, czy na pewno jest on w stanie odróżnić przeciwciała na SARS-CoV-2 od tych, które „zawdzięczamy” innym koronawirusom, powodującym od 10 do 20 procent wszystkich infekcji sezonowych.

NASZE WYWIADY:

Warto więc czekać na kolejne takie badania - jedno z nich jest obecnie przeprowadzane na dużą skalę w Holandii. Gdyby potwierdziły one wyniki z Gangelt byłoby jasne, że epidemia wchodzi już w fazę schyłkową.

Niczego nam zaś bardziej nie trzeba. Prognozy dotyczące gospodarczych skutków pandemii mają wręcz apokaliptyczny charakter. Dwucyfrowe wskaźniki recesji pojawiają się w odniesieniu do gospodarek tak potężnych jak amerykańska czy nie niemiecka. Polskie banki prognozują kilkunastoprocentowe bezrobocie na koniec roku. I tak dalej.

Zarazem jednak ten kryzys pod bardzo wieloma względami różni się i od Wielkiego Kryzysu, i od całkiem niedawnej globalnej potężnej recesji zapoczątkowanej upadkiem Lehman Brothers. Zarazem zaś rządy zdają się całkiem rozsądnie korzystać z lekcji, którymi były te dwie wielkie katastrofy gospodarcze.

Tym razem wiec nie mamy do czynienia z bańkami spekulacyjnymi - czy to giełdowymi, jak w początkach Wielkiego Kryzysu, czy to w zakresie długu i toksycznych instrumentów jak po roku 2008. Mamy za to bardzo obiektywną przyczynę kłopotów, która jest pandemia. Wbrew pozorom właśnie wtedy, kiedy przyczyny kryzysu gospodarczego są obiektywne i realne, jest z niego znacznie łatwiej wyjść niż wówczas, kiedy mamy do czynienia z kryzysem wynikającym z patologii samego rynku. Trudno zaś o bardziej obiektywne przyczyny kryzysu niż epidemia - zmuszająca świat do przejściowej zmiany trybu życia.

Gospodarka pracuje obecnie w trybie slow-motion. Na skutek restrykcji i kwarantann bardzo znacząco spadł popyt na niemal wszystko, co tylko mogą nam zaoferować przemysł, handel i usługi. Nie doszło jednak do żadnych realnych strat w surowcach czy mocach produkcyjnych. Fabryki stoją tak jak stały - nikt ich nie zbombardował. Centra handlowe czekają na ponowne otwarcie, regularnie odkurzane, sprzątane i konserwowane. Przewoźnicy - i ci wielcy, lotniczy i kolejowi i ci całkiem niewielcy, mający po kilka autobusów czy busów liczą straty, ale ich samoloty, pociągi i marszrutki nadal mogą ruszyć w trasę na jeden sygnał dyspozytora. To samo z turystyką, gastronomią, usługami. Jeśli tylko nie zabraknie środków na bieżące utrzymanie lokali, okrojonego personelu.

NASZE WYWIADY:

System bankowy nie został naruszony. Na giełdach nastąpiły potężne spadki - w zasadzie jednak odpowiadające realnym stratom gospodarki wynikającym ze stanu jej czasowego zamrożenia. Straty finansowe firm są nieuniknione - dopóki jednak na horyzoncie jawi nam się szansa na opanowanie epidemii, dopóty też nie można mówić o definitywnym końcu jakichś kategorii ludzkich potrzeb, za czym szłyby upadki całych branż. Jeśli epidemię uda się okiełznać, gospodarkę w zasadzie da się włączyć z powrotem na przedkryzysowe obroty odpowiednią sekwencją naciśnięć guzika.

O ile tylko będzie, co włączać. I dla kogo. Recepta na uratowanie gospodarki, produkcji, konsumpcji i popytu jest jedna - firmy musza przetrwać, a ludzie nie mogą popaść w ubóstwo. Kiedy epidemia zostanie okiełznana, musi być co włączyć z powrotem - i dla kogo.

Właśnie dlatego świat jest nadspodziewanie wręcz zgodny, jeśli chodzi o stosowanie środków zaradczych. Kraje Zachodu pompują ogromne pieniądze w gospodarkę i niemal dosłownie rozdają je ludziom - są to kwoty już w tej chwili przekraczające 10 procent PKB. Inflacja jest wliczona w koszty, podobnie jak potężny wzrost długu publicznego.

Odpowiednikiem takich nakładów w wypadku Polski byłyby kwoty powyżej 200 miliardów złotych, jednak w postaci żywej gotówki, a nie mniej lub bardziej wirtualnych gwarancji i przesunięć pozycji budżetowych. Nie jest kwestią sporną to, czy nas na to stać (bo nie stać - podobnie jak nikogo innego). Kwestią bezsporną jest jednak to, że żadnego innego sposobu na relatywnie szybkie przywrócenie gospodarki do życia obecnie nie widać. Plusem jest zarazem to, że gospodarka potrzebuje relatywnie szybkiej szokowej reanimacji - nie zaś długotrwałej chemioterapii.

EPIDEMIA KORONAWIRUSA MINUTA PO MINUCIE. RELACJE NA ŻYWO:

Czy jednak rząd będzie w stanie taką akcję reanimacyjną zaordynować? Pierwsze dwie odsłony „tarczy antykryzysowej” i „tarczy finansowej” to najwyżej przyklejenie elektrod od defibrylatora. Teraz potrzebujemy jeszcze potężnego impulsu rozruchowego. Pozostaje mieć nadzieję, że własnie o czymś takim myślał Mateusz Morawiecki mówiąc o konieczności znaczącego zwiększenia długu publicznego.

MASKI, ŚRODKI DO DEZYNFEKCJI, OKULARY I INNE PRODUKTY PROFILAKTYCZNE PRZECIWKO WIRUSOM I BAKTERIOM >> Sprawdź w naszym sklepie <<

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Krokusy w Tatrach. W tym roku bardzo szybko

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Otwarcie gospodarki. W Polsce mamy za słabą służbę zdrowia, by być spokojni - Portal i.pl