Ta dramatyczna historia rozegrała się w poniedziałek, krótko po południu. Rano kołobrzeska policja odebrała zgłoszenie o zaginięciu niepełnosprawnego intelektualnie mężczyzny, który pod opieką matki, przebywał w jednym z ustrońskich ośrodków na turnusie rehabilitacyjnym. Kobieta ostatni raz widziała syna w niedzielę, ok. godz. 23. Była pewna, że udał się na spoczynek.
Rano podniesiono alarm. Co ważne, mężczyzna zabrał ze sobą telefon. Odebrał go, ale nie potrafił powiedzieć gdzie się znajduje. Do akcji wkroczyły służby z policją na czele.
- Z tego co słyszeliśmy w telefonie wynikało jedynie, że ten człowiek czuje się mocno zagubiony. Nie był w stanie określić swojej lokalizacji. Mówił tylko, że widzi duże trawy. To nam podsunęło trop – opowiada nam Jakub Walczak.
Rzeka Czerwona rozgranicza dwie gminy: Ustronie Morskie i Będzino. Wypoczywającym i plażującym w tej okolicy, kojarzy się przede wszystkim z malowniczym ujściem do morza. Tu rozlewa się, tworząc niezwykły krajobraz. W ujściu nie jest głęboka, choć lepiej uważać na jej wartki nurt. Im dalej w górę rzeki, tym mniej bezpiecznie. Rzeka płynie przez nieużytki. Dzikie łąki, jak mawiają miejscowi. To już teren Łasina Koszalińskiego. Gęste zarośla sięgają tam dobrych 2 metrów. To gdzieś tam, jak podejrzewano, mógł się zagubić 51–latek.
- Podzieliliśmy się, szliśmy tyralierą – opowiada nam dalej policjant.
- Rozdzieleni jakieś 50-100 m od siebie. Głośno nawoływali go opiekunowie z turnusu.
To właśnie Jakub Walczak pierwszy zobaczył poszukiwanego mężczyznę.
- To było już za Łasinem Koszalińskim.
51–latek leżał w zaroślach, na przeciwnym brzegu rzeki, właściwie tuż nad nim. Odkrzykiwał: „Już do was idę!”, ale wyglądało na to, że nie bardzo ma siły się podnieść.
- Bałem się, że jeden ruch i nieświadomie sturla się do rzeki. Przy ok. 140 cm wzrostu, jego zmęczeniu i niepełnosprawności, groziło to tragedią.
Zanim policjant wskoczył do wody, wydał szybką komendę, by patrol w samochodzie podjechał od strony drugiego brzegu. Ale tam trzeba było jechać przez wioskę Kładno, potem jeszcze te zarośla. A tu chodziło o czas. Zostawił więc telefon, portfel, legitymację i skoczył do rzeki. Nie ściągnął butów, bo sądził, że mając prawie 2 m wzrostu, nie powinien stracić gruntu pod nogami. Nic z tego.
- Nie czułem dna. Nurt był wartki, a ja jeszcze zaplątałem się w jakieś lilie wodne, jakieś bagno. Trzeba było te buty zrzucić w wodzie, bo inaczej byłoby słabo – dodaje, gdy wypytujemy o szczegóły.
Jak mówi, gdy był już przy przestraszonym mężczyźnie, czekał jeszcze dobre 5 – 6 minut na osoby, które przedzierały się przez zarośla od strony lądu.
Potem było już tylko uczucie ulgi, radość zagubionego, jego mamy i opiekunów. Mężczyzna był mocno odwodniony. Natychmiast został przewieziony do szpitala.
Mł. asp. Jakub Walczak jest zaskoczony, gdy pytamy, czy nie kalkulował, że i dla niego ta interwencja może się okazać niebezpieczna.
- Nie – mówi krótko.
- Wszystko działo się bardzo szybko, trzeba było działać i tyle.
Dziennik Zachodni / Wielki Piątek
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?