Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Postacie historyczne i literackie, które inspirują najmocniej

Redakcja
EAST NEWS
Ludzie pióra, którzy władają w nim różnych obszarach i różnych dziedzinach, specjalnie dla czytelników „Polska The Times” dzielą się swoimi fascynacjami literackimi i historycznymi. Która postać jest dla nich najbardziej inspirująca? Kto może stanowić za wzór? Kogo po prostu tak lubimy, że w myślach staje się nieomal członkiem rodziny? Poniżej komentarze osób, które się na tym znają najlepiej - bo same od dawna zajmują się pisaniem.

Ludwik Dorn - były marszałek Sejmu, komentator
Król Francji Ludwik XI (1423-1483) - bo pokazał, jak potężną bronią w polityce jest inteligencja. W chwili objęcia tronu w 1461 r. był jednym z najsłabszych możnowładców we Francji. Dysponował wprawdzie sakrą królewską, co daje pewną siłę polityczną, ale poza tym miał niewiele innych atutów. Kończył natomiast jako król mający we Francję pozycję niekwestionowaną, bo zdołał skutecznie osłabić swoich rywali do władzy w kraju.

Ludwik XI zawsze miał przeciwko sobie sojusz silniejszych od niego możnowładców. Zwykle przeciwko nim ustępował, ale w taki sposób, by ich skłócić. Jego największy wyczyn do doprowadzenie do konfliktu Księstwa Burgundii ze Szwajcarią - z którego Burgundia wyszła mocno osłabiona. Jego innym atutem była zdolność przyciągania do siebie osób nawet z konkurencyjnych obozów, których przyciągała jego inteligencja. Najsławniejszy przykład to Philippe de Commines, sekretarz Księstwa Burgundii, który w pewnym momencie dołączył do dworu Ludwika XI. Francuski król był otwarty na różne nowinki polityczno-instytucjonalne. Z Włoch ściągnął stałą pocztę kurierską oraz narzędzie nowoczesnej dyplomacji, czyli ambasadorów. To ostatnie było mu potrzebne do tego, by wiedzieć przed swoimi wrogami. Ambasadorom tłumaczył: będą was oszukiwać, oszukujcie lepiej. Ludwik XI świetnie wychwycił rodzącą się nowożytność, odchodzenie od schematów obowiązujących w średniowieczu. Umiejętność właściwego odczytania ducha czasów to rzadka sztuka - dlatego Ludwikowi XI należy się szacunek także dziś.

Michał Komar wydawca, publicysta, krytyk filmowy
W listopadzie moim ulubionym bohaterem był Charles de Batz-Castelmore d’Artagnan, muszkieter, niezrównany szermierz, dziarski uwodziciel, a na starość zgorzkniały marszałek Francji. W grudniu został nim Jan Chryzostom Pasek pieniacz i awanturnik, parokrotny banita, raz nawet infamis, ale przecież szczery patriota, wyznawca tradycyjnych wartości, wrażliwy na prawdę i piękno koneser sztuki.

Czytam w jego Pamiętnikach, że w 1664 roku, na czas procesu Jerzego Lubomirskiego, królowa Ludwika Maria sprowadziła do Warszawy francuski zespół teatralny. Przedstawienie publiczne - z towarzyszeniem muzyki i ogni sztucznych - opowiadało o zwycięstwie Francji nad Habsburgami. Rzecz rozgrywała się na placu, część widzów siedziała na koniach. Aktorzy pokazywali na scenie fragmenty bitew, szturmowanie fortec i ucinanie głów jeńcom. W finale przedstawienia aktor grający rolę cesarza - już bez korony - był prowadzony na łańcuchu przed oblicze zwycięskiego Ludwika XIV. Wtedy jeden z widzów, pewnie pod wrażeniem doskonałej gry, a może i dlatego, że nie był obeznany z istotą teatru, pierwszy raz w życiu przyszło mu francuskie dziwactwa oglądać, zawołał: „Zabijcie takiego syna, nie żywcie go, bo jak go wypuścicie, będzie się mścił, będzie wojnę mnożył, będzie krew ludzką rozlewał, i tak nie będzie nigdy miał świat pokoju. Jeśli wy go nie zabijecie, ja go zabiję”. Ale aktorzy nie chcieli tego zrobić swemu koledze, zresztą, chyba nie umieli mówić po polsku, więc nie zrozumieli dobrej rady - jak to Francuzi, ani be, ani me w ludzkim języku i na dodatek bez widelca za cholewą. W rezultacie Pasek sięgnął po łuk, trafił aktora, spiął konia i śpiesznie odjechał w stronę Tarczyna, podczas gdy inni widzowie - przecież nie gorsi - jęli razić pozostałych artystów, w tym także tego, który przedstawiał króla Francji. Postrzelony - spadł ranny na łeb pod teatrum i z inszymi Francuzami uciekł. Królowa Ludwika Maria była wściekła, żądała pościgu, śledztwa i kary dla winnych, Pasek się wykręcił, bo ukrył swój sahajdak u znajomego, zresztą, powiedziano mu, że nawet jeśli to on strzelał pierwszy, to ma od Pana Boga odpust, bo choć król złożył królowej kondolencje, ale w sercu to sam się śmieje z wesołego wydarzenia.

Sumował to Pasek następująco: „To to taką Francuzowie mieli w Polszcze powagę za Ludowiki, że im pozwolono, co tylko zamyślili. Przyszedszy na pałac do pokojów królewskich, rzadko obaczyć było czuprynę, tylko łby, jako pudła (peruki) największe, aż jasność okien zasłoniły. W tych tedy okazyjach widząc [się] niektórzy, sarkali na to, że się tak dwór rozmiłował w tym narodzie i już ministri status (ministrowie państwa) podrygali ad Galli cantum (jak im Francuz zaśpiewa). Sama tedy wolność polska nie miała w tym komplacencyjej (upodobania) i wszystko to contemnebat (sobie lekceważyła), gdyż ad Galli cantum non timet iste leo (Lew się nie lęka, gdy kogut /Francuz pieje).

W następnym miesiącu moim ulubionym bohaterem będzie doktor Peter Blood, szlachetny medyk, hodowca kwiatów, ofiara bezprawia, niewolnik, pirat, na koniec zaś wicegubernator Jamajki i czuły kochanek Arabelli Bishop.

Katarzyna Bonda - pisarka
Hrabia Monte Christo. Jest to dla mnie fascynująca postać. Być może z tego względu, że jest przykładem na to, że możemy być kimś innym, możemy się całkowicie odbić od dna, że zdarzają się w życiu rzeczy absolutnie niezwykłe. Pozornie wydaje się, że wszystko zależy od szczęścia, od okoliczności, które zrzuca na nas los, a w gruncie rzeczy można ich wcale nie zauważyć. Trzeba więc być czujnym, aby je uchwycić. Historia hrabiego Monte Christo jest też dla mnie opowieścią o rozwoju, o tym, w jaki sposób możemy się przeistaczać, i że należy się przeistaczać, zrzucać starą skórę. Pewnie, że to jest bajka, ale mamy tu hart ducha i wolę walki na każdym etapie życia i to, że człowiek skłonny jest do bardzo różnych rzeczy, nie tylko do dobrych. Czasem podstęp, pewnego rodzaju psikus też jest wskazany. Rzeczywistość nie jest jednorodna, nie musimy cały czas mieć takiego samego życia, tak samo jak nie musimy się wcale poddawać temu, co się dzieje. A z drugiej strony - czasem trzeba pobyć w więzieniu, w matni, dojść do pewnych wniosków. No i czasem zdarzają nam się rzeczy nie bez przyczyny. Gdyby się nie zdarzyły, to byśmy się nie przeistoczyli, ten rodzaj zmiany wymaga od nas poświęcenia. „Hrabia Monte Christo” to jest też dla mnie bardzo piękna opowieść o miłości i w tym przypadku ten sentymentalizm w ogóle mnie nie razi. To też opowieść o komplementarności świata, która, wierzę w to, istnieje. Nie spotykamy przypadkowych osób; to, że się lubimy, szanujemy nawzajem, świadczy o tym, że mamy podobne poglądy, patrzymy w tę samą stronę, przyświecają nam podobne cele. Ale też paradoksalnie warto czasem być blisko siebie, a samotność jest słuszna. Wcale nie jest tak, że zawsze musimy być z ludźmi, jak też głupotą jest życzenie komuś ciągłego szczęścia, ponieważ to nie o to chodzi. Myślę, że szczęście to są tylko przerywniki, a życie tak naprawdę to nieustanna przemiana i nieustanna walka o rozwój. Hrabia Monte Christo jest dla mnie taką postacią, która to wszystko uosabia.
Anna Fryczkowska pisarka
- Czy byłaś grzeczna w tym roku? - to pytanie w okolicach Gwiazdki padało jak refren, gdy byłam dziewczynką. Grzeczna, czyli spokojna, posłuszna, cicha, uśmiechnięta, pomocna, schludna, nie dająca się ponosić gniewowi i stosująca się do wyznaczonych przez dorosłych zasad. Cicha jak Dziewczynka z zapałkami, posłuszna jak Kopciuszek, słodka jak Mała Księżniczka.

Aż pewnego razu, za tę grzeczność, dostaje pod choinkę książkę o Pippi Pończoszance autorstwa Astrid Lindgren i mój świat staje do góry nogami. Pippi ma 9 lat, chyba, bo lekceważy liczby, mieszka sama, czasem tylko macha do nieba, czyli do swojej nieżyjącej mamy i krzyczy: „Nie martw się! Zawsze dam sobie radę!” Chodzi tyłem, gdy ma na to ochotę, trzyma konia na werandzie (wynosi go do ogrodu, gdy chce wypić tam kawę), śpi ze stopami na poduszce i nosi za duże buty, żeby móc spokojnie machać palcami u stóp. Kuchnia służy jej głównie do tego, żeby grać w „nie dotykać podłogi”, czyli obchodzić pomieszczenie skacząc ze stołu na zlew i szafki. Pippi wpada do szkoły tylko na jeden dzień, wyłącznie po to, żeby mieć ferie świąteczne. Nosi dwie różne pończochy, podartą sukienkę, ale za to łazi po płotach i drzewach, z z czego ma więcej radości niż jej kumpela, Annika, z pięknej kiecki. Bo Annika i Tommy, przyjaciele Pippi, są dziećmi grzecznymi jak z marzeń moich rodziców. Dopiero patrząc na nich, człowiek widzi, ile tracą z życia. Z rozmów wiem, że Pippi była wzorem mnóstwa kobiet w Polsce. Uwielbiam ją i co jakiś czas sprawdzam, czy się jeszcze nie postarzała. Na szczęście nie.

Paweł Kowal politolog, publicysta
Jednak zmarły w ostatnim roku Brzeziński. Za fascynującą efektywność w życiu. W długim co prawda, ale tylko jednym życiu zdążył być emigrantem i przystosować się do warunków życia w nowej ojczyźnie, potem zrobił całkiem poważną karierę akademicką, napisał kilka książek, zdobył tytuły związane z tym rodzajem kariery. Nie było to tylko formalne. Miał bardzo konkretne osiągnięcia: był współtwórcą z Carlem Friedrichem jednej z najbardziej znanych definicji totalitaryzmu. Brzeziński zdążył być prawnikiem, działać na rzecz biznesu, zbudował sobie pozycję w administracji USA. W 1977 roku został doradcą prezydenta Jimmy’ego Cartera ds. bezpieczeństwa USA, potem pozostał nieformalnym doradcą kolejnych prezydentów USA. Nie było to jednak doradzanie „od czasu do czasu”, za R. Reagana przykładowo miał dostęp do sekretnych dokumentów USA. Oprócz kariery naukowej, zawodowej, w administracji i polityce Brzeziński został w późniejszych latach jednym z najbardziej cenionych ekspertów think tankowych i pisarzem książek o polityce międzynarodowej, co nie dziwi, ze względu na bardzo zróżnicowane doświadczenie zawodowe i wszechstronne wykształcenie. Do tego zdążył być ojcem i głową rodziny.

Coraz bardziej mam wrażenie, że za mało o Brzezińskim wiemy, oczywiście przede wszystkim o tym jak duży był realnie jego wkład w rozpad ZSRS i odzyskanie przez Polskę wolności, ale mało uwagi poświęcamy temu jak całkiem po ludzku był wyjątkowym człowiekiem, o którym można powiedzieć, że nie zmarnował ani minuty, z czasu, który Pan Bóg mu dał na Ziemi.

Vincent.V. Severski - były agent wywiadu, pisarz
Muszę być uczciwy i rozróżnić. Są bohaterowie, których kocham i są tacy, których lubię. Moimi ukochanymi bohaterami literackimi są wyłącznie moi bohaterowie. Gdybym powiedział cokolwiek innego, zdradziłbym ich i siebie samego. To ja ich stworzyłem, albo niektórych przynajmniej odmalowałem, tchnąłem w nich życie, unieśmiertelniłem, i teraz muszę za nich wziąć odpowiedzialność. Jak każdy bierze za swoje dzieci. Nawet jak któreś jest brzydsze, niedobre, złośliwe, to jednak moje dzieci. Ale zanim zabrałem się do ich tworzenia, musiałem poznać innych bohaterów. I rzeczywiście, miałem takich, których lubię i którzy wywarli na mnie wpływ. Problem z bohaterami literackimi jest taki, że żyją krótko w życiu jednego człowieka, ale żyją pokoleniami w naszej kulturze i świadomości. Na przykład, kiedy miałem lat naście moim bohaterem był Staś Tarkowski. Był chłopcem wtedy i jest teraz, a ja już po sześćdziesiątce, albo Tomek Wilamowski, nie mówiąc już o Winnetou i Old Shatterhand. Do Meliklesa Greka, czy Hectora nie będę sięgał. To trochę niesprawiedliwe, że oni wciąż są młodzi, nawet nieśmiertelni, ale piękne, bo mogę porozmawiać o nich z moim synem. Są też bohaterowie, którzy mnie zawiedli i nie przerwali w mojej pamięci, albo wartości tak się zmieniły, że zagubili się w mrokach historii. Czasem niesprawiedliwie jak Robert Jordan i Maria. Jest jednak bohater, który towarzyszy mi od czterdziestu lat i mimo to że świat zmienił się w tym czasie kilkakrotnie, on wciąż na posterunku. Kwintesencja Stasia, Tomka, Winnetou, Hectora, to może być tylko James Bond, czyli wstrząśnięte, nie zmieszane 007. Przystojny, inteligentny, przebiegły, oddany patriota, niezłomny i szarmancki kochanek, zna świat i obyczaje, dobrze strzela i prowadzi samochód, nigdy się nie upija, mało pali, zna języki, jest po prostu nieśmiertelny, i co najważniejsze potrafi pokonać zło i uratować świat, kiedy trzeba. Bohater naszych marzeń i snów. Kiedy się budzę, od razu czuję się lepiej, że jest między nami ktoś taki, i jest naszym przyjacielem, i wciąż czuwa. I jest tak fajnie przynajmniej do chwili, kiedy włączę komputer czy telewizję. To jest właśnie najpiękniejsze w Jamesie Bondzie, że choć przez chwilę, i profesor i rolnik czują dzięki niemu, że świat jest piękny i zło można pokonać. Trzeba tylko chcieć, przez chwilkę.
Mariola Zaczyńska - pisarka, dziennikarka
Nie lubię łatwych związków, więc oczywiście trafił mi się Soames Forsyte. Człowiek, którego kocha się nienawidzić, jak napisał jeden z angielskich krytyków. Och, w pierwszej części sagi i ja go nienawidziłam. Szczerze, z pasją, bo wobec Somesa nie da się być zimnym i opanowanym. Wyprowadza swoim spokojem i betonowym umysłem z równowagi. Jak ja nim... gardziłam! Wrrr! Utożsamiał wszystko, czego nienawidzę: to typ posiadacza! Żony też. Ograniczony w swej sumienności i obowiązujących konwenansach, mściwy, niezdolny do empatii. I kochający obsesyjnie. Miłość do żony Ireny nie jest w jego wykonaniu piękna. Jest odpychająca, budzi w nas niesmak. Więc gdy krzywdzi Irenę, nienawidzimy go z całej duszy. Ty głupi, głupi Soamsie! Ty cholerny posiadaczu! A niech cię diabli!

A potem rodzi się Fleur... Soames oczywiście nadal kocha obsesyjnie, tym razem córkę. Drży o nią, rozpieszcza do granic możliwości, daje się jej wykorzystywać, pozwoli się nawet upokorzyć, gdy Fleur zakocha się w synu Ireny. Byle była szczęśliwa, byle nie cierpiała, ta jego kochana Fleur... No i przestałam nienawidzić Soamesa. Dziś mam w sobie wiele tkliwości dla cholernego „posiadacza”, który sam sobie zgotował piekło. Bo przecież kochał, jak umiał. I smutno mi nawet, że nie odczuł wzajemności. Ale może przemawia przeze mnie „córeczka tatusia”, której ojca zbyt wcześnie zabrakło? Nie wiem. Może.

Manula Kalicka - pisarka
Ulubiony bohater? Łał. Od razu mam gonitwę myśli. Tylu ich. Historyczny? Na pewno Józef Piłsudski. Jesteśmy od dawna zaprzyjaźnieni. Bo jak nie lubić faceta, co posłom kazał kury szczać prowadzać, a nie robić politykę. Albo rzucał :Naród wspaniały, tylko ludzie kurwy. Mistrz bon motów, ale i wybitny teoretyk i strateg, gotowy dla Polski do wszystkiego. Napadał na pociągi, został agentem austriackim, więźniem Sybiru i Magdeburga. Uwodził kobiety i cały naród. Drugiego takiego nie mieliśmy. A szkoda. A może Romuald Traugutt - dyktator przegranej sprawy walczący do końca, choć od początku wiedział, że nie ma ona żadnych szans. Ale walczyć należy. Powieszono go na stokach Cytadeli, zanim wstąpił na szubienicę, odrzucił swoje okulary i kazał katu założyć pętle. Wcześnie mógł uciec, nie chciał. Chciał dać świadectwo.

A może Adam Mickiewicz? Który cierpiał na Sopliców chorobę, że nic mu się oprócz Polski nie podoba? Kropił Pana Tadeusza, tak jak inni byle wierszyki, nie nadymał się, umiał zachować dystans, był prawdziwym przyjacielem, człowiekiem lekkim, romansowym, ale tylko do momentu, kiedy mógł sobie na to pozwolić. W trudnych sytuacjach stawał, jak to się ongiś mówiło. Stawał do walki. Też tej z góry przegranej.

A może J.I. Kraszewski, tytan pracy, zorganizowany do bólu, pedantyczny. Ale dla Polski został agentem francuskim i zrujnował sobie swoją perfekcyjną egzystencję, wcześniej z koneserstwem od zera na obczyźnie utworzoną. A Maria Konopnicka? Wierszyki takie sobie, ale potrafiła rzucić męża i zacząć samodzielnie nowe życie z siedmiorgiem dzieci na warszawskiej starówce, w dzielnicy nędzarzy. Zbudować siebie na nowo. W epoce, gdy kobiety były zupełnie nieprzygotowane do samodzielnego bytu.

Kocham też Hemara, tego Polaka z naboru, nie z urodzenia. Z jego sentymentem i poczuciem humoru. Tuwima, rzecz jasna miłością wielką. I Hugo Steinhausa, matematyka i człeka niezwykłego, z jego dociekliwością, dowcipem i umiejętnością jasnego widzenia spraw.

Wspomnienia Steinhausa zawsze gdzieś leża nieopodal mnie i od czasu do czasu sobie je otwieram. A czasem przytaczam tzw. hugonotki czyli tekściki typu stropiony- człowiek, któremu spadł sufit na głowę. Lub aforyzmy tak trafne i wiecznie aktualne jak: „Dzięki rozpowszechnieniu oświaty dziś można pisać i publikować nie przestając być analfabetą”. Albo: „Geniusz - gen i już”. Jak takiego nie kochać ? No dobrze, to postaci historyczne, a literackie? Kocham Jeevesa - kamerdynera z angielskich zapomnianych już u nas i mało znanych powieść P.G. Wodehouse’a. To rodzaj humoru, który mnie bawi. I oczywiście wzorem kobiety jest dla mnie, jakżeby inaczej, Scarlett O’Hara, której nic nie mogło zmóc. Jej hasło życiowe : „Nie chcę o tym teraz myśleć. Pomyślę o tym jutro” jest idealną, nowoczesną receptą na zachowanie zdrowia psychicznego w trudnych czasach.

Rafał Ziemkiewicz - publicysta, pisarz
Największym brakiem polskiej literatury jest brak polskiego Szwejka. Nasz rodzimy cham, w przeciwieństwie do czeskiego, nigdy nie odważył się w imię chłopskiego zdrowego rozumu wyśmiać i posłać do diabła swoich hrabiów, hofradów i generałów z ich zadęciem i honorowymi wariactwami. W efekcie, po historycznych katastrofach ostatnich dziesięcioleci jesteśmy społeczeństwem-dziwolągiem, w 90 proc. plebejskim, ale wstydzącym się tego, próbującym się wpasować w „pańską” formę, a przez to nielubiącym się, stale udającym, łatwym do tresowania i szczucia na siebie.

Wspaniałą, inspirującą postacią byłby więc Bolek. Ale nie Wałęsa - właśnie Bolek, cwaniak, który komunistom podpisywał, co chcieli, wycyckał ich z kasy, a potem ich oszukał, zakręcił i wygrał. Polski chłop, co diabła wyonacył i z chłopa został królem - ale właśnie dzięki temu, że pocwaniaczył, że grał po chamsku, nie po rycersku i zamiast jako kolejny rycerz dać się dzielnie smokowi pożreć, nakarmił go nasiarczoną owieczką. „Przygody dzielnego cwaniaka Bolka podczas wojny z komuną”, mój Boże, to mógłby być mit założycielski nowej, wreszcie normalnej Polski! Niestety, historyczny pierwowzór nie wytrzymał presji, zawstydził się prawdy o sobie, zaplątał w krętactwach, i dziś zamiast arcypowieści możemy o nim napisać tylko banalną historyjkę „od zera do bohatera i z powrotem”. Wielka szkoda!

Marta Guzowska - pisarka
Ulubioną postać literacką jest równie łatwo wybrać, jak ulubionego przyjaciela. Ale spróbuję. Chyba najbliższa jest mi Klaudyna z powieści Colette, a więc nikt związanym z kryminałami. Zawsze, kiedy czytam te książki, a szczególnie pierwsze tomy, mam wrażenie, że to o moim dzieciństwie. Podobnie jak Klaudyna wychowywałam się w małym miasteczku, a stolica tylko gdzieś majaczyła na horyzoncie. Mieszkałam w starym domu i chodziłam do dziwnej szkoły, gdzie uczniowie się nie przepracowali i mieli mnóstwo czasu na to, co naprawdę chcieli robić. Włóczyłam się po okolicy (to były czasy w których nie trzymało się dzieci na komórkowej smyczy i po prostu miałam być w domu na określoną godzinę, mniej więcej, bo nie nosiłam zegarka, o czas pytało się przechodniów), chodziłam po okolicznych lasach. Do dziś pozostała mi z tego okresu taka zwierzęca potrzeba, o której cudownie pisze Colette, dotknięcia i obwąchania każdej rzeczy. I podobna jak u Klaudyny - tęsknota za prostym życiem. Klaudyna jest więc moją literacką siostrą.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Postacie historyczne i literackie, które inspirują najmocniej - Portal i.pl