Miłość nie zna granic

Jolanta Jasińska-Mrukot
Zaraz po wojnie małżeństwa mieszane należały do rzadkości. Dzisiaj nikogo już nie dziwią.

Pamiętam, jak przed wojną do dziewczyny z Bodzanowic przychodził chłopak z polskiego Podłęża - wspomina Ignacy Bełkot. - W tej dziewczynie kochał się też jeger, niemiecki strażnik graniczny. Jeger podpatrzył, że Polak spotyka się z jego ukochaną w starym domku nad rzeką w Bodzanowicach i zastrzelił go z zazdrości. Ale można powiedzieć, że to nic nie dało, bo dziewczyna i tak postawiła na swoim i poszła przez zieloną granicę do Przystajni. Tam wyszła za innego Polaka.

Tuż po wojnie, kiedy granica polsko-niemiecka przesunęła się kilkaset kilometrów na zachód, do niektórych bodzanowickich gospodarstwach wprowadzili się chłopcy z "tamtej strony".
- Dużo młodych nie powróciło z wojny, a ziemia potrzebowała rąk do pracy, dziewczyny na ojcowiznę przyprowadziły więc chłopców z Polski - wspomina Bełkot. - Ale były też przypadki, że wydawały się za kogoś z Polski, kto wcześniej na ich gospodarstwie był za parobka.
Władysław Moryto, w latach 1961-1972 przewodniczący Powiatowej Rady Narodowej w Oleśnie, obserwował małżeństwa mieszane, czyli takie, w których jeden z małżonków nie pochodził ze Śląska.
- Tego typu związki należały do rzadkości - mówi Moryto. - Mieszanych małżeństw było najwięcej wzdłuż dawnej granicy polsko-niemieckiej, tam te kontakty przetrwały najdłużej. Im dalej od starej granicy, tym małżeństw mieszanych było mniej.
W czterech wsiach powiatu oleskiego nie było takich związków wcale (między innymi w Kobylej Górze koło Kluczborka, Poczołkowie koło Zębowic, Więckowicach Starych i Osi).

- Na koniec 1965 roku naliczyłem 696 małżeństw, gdzie dziewczyny wychodziły za mąż za kogoś z zewnątrz - dodaje Moryto. - A takich przypadków, kiedy to Ślązak żenił się z dziewczyną z zewnątrz, na terenie dawnego powiatu oleskiego było zaledwie 97...
Moryto (podczas wojny przymusowy robotnik, wcześniej mieszkał w jednej z podkrakowskich wsi) sam w 1948 roku ożenił się ze Ślązaczką, która wyszła za niego wbrew woli swojego ojca.
- Na Śląsku żyło się w kręgu rodzinno-sąsiedzkim, więc każdy, kto był z zewnątrz i próbował to zmienić, mógł usłyszeć: "tyś nie jest nasz" - tłumaczy Moryto. - Ślązaczki najrzadziej wychodziły za repatriantów, takich par wśród małżeństw mieszanych było 10,5 procent. Trochę większym wzięciem cieszyli się chłopcy z Łódzkiego (18,5 procent związków). Dziewczyny najczęściej wychodziły za mąż za chłopaków z Kłobucka, Częstochowy i Zawiercia - tak było w ponad 38 procentach mieszanych związków (dane na koniec 1965 roku pochodzą z badań Moryty - przyp. aut.).
Teresa Drożdżol przyjechała do Sowczyc ponad 40 lat temu spod Częstochowy.
- Męża zawsze miałam za sobą, dobrego i bardzo oszczędnego - mówi pani Teresa. - Nigdy złego słowa od niego nie usłyszałam. I chociaż ludzie wtedy różnie do przyjezdnych się odnosili, to mąż nigdy nie powiedział do mnie nawet: "ty Polko".

Zanim jednak wkradła się w łaski swojej teściowej, trochę czasu upłynęło.
- Wtedy byłam obca, więc rodzina musiała mnie poznać - tłumaczy Teresa Drożdżol. - Gdyby wtedy teściowa wiedziała, że jestem pracowita jak niejedna śląska dziewczyna, to na pewno nie byłaby mi przeciwna.
- Co to byłby za świat, gdyby tylko obracać się wśród swoich? - zastanawia się Brygida Ważny z Kolonii Łomnickiej. - Mamy przyjaciół z różnych stron świata, nawet w Senegalu.
Kiedy Brygida 12 lat temu wychodziła za mąż za syna repatriantów spod Wałbrzycha, dla jej rodziców nie stanowiło to już problemu.

- W naszej rodzinie te pierwsze lody przełamywały siostry mojej mamy, kiedy trzydzieści lat temu wychodziły za mąż za chłopaków spoza Śląska - opowiada Brygida Ważny. - A moja mama zaraz zapytała, jaka nowa potrawa wigilijna przybędzie nam z jego stron. To był zakwaszany barszczyk z uszkami, a dzisiaj obok śląskiej makówki stoi wschodnia kutia.
Jednak nie wszyscy dla męża Brygidy, Henryka, chcieli być tak samo tolerancyjni jak jego teściowie.
- W pierwszym dniu pracy usłyszał, że jest Polak i chadziaj - jeszcze dzisiaj denerwuje się Brygida. - Ale to niedługo trwało, poznali mojego męża i przestali dokuczać, bo przekonali się, że jest w porządku.
- "Chadziaj" to bardzo obraźliwe określenie, chcące podkreślić, że ci ludzie byli złymi gospodarzami - uważa Bernard Gaida, przewodniczący rady powiatu oleskiego minionej kadencji i obecny radny sejmiku wojewódzkiego z ramienia mniejszości niemieckiej. Dlatego Gaida nie chce używać tego słowa, kiedy opowiada o tragicznych, powojennych losach przybyszów.

Jego żona, Danuta Gaida, jest właśnie córką przybyszy ze Wschodu.
- W mojej rodzinie, zanim wszedł do niej mój mąż, język niemiecki kojarzył się z wojną - wspomina pani Danuta. - Kiedy Bernard został moim mężem, przestano go tak kojarzyć.
Bernard Gaida przyznaje, że wspólne życie dwojga ludzi wywodzących się z różnych kultur może początkowo należeć do niełatwych. Ale uważa, że warto, bo dwie kultury mogą tylko wzbogacać dzieci z takiego małżeństwa.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska