Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Smoleńsk - trauma, której Polacy nie zdołali sprostać [wideo]

aip24
Sześć lat po katastrofie smoleńskiej ani trochę nie zbliżyliśmy się do „wspólnej prawdy” o tej tragedii. Większość Polaków siedzi dziś w wypełnionych błotem okopach wojny pozycyjnej, w którą przerodziło się zarządzanie konfliktem przez Platformę i PiS.

"Polska jest dzisiaj w żałobie. W tym trudnym, bolesnym momencie jesteśmy razem…” - tak wpisał się 10 kwietnia do smoleńskiej księgi kondolencyjnej Bronisław Komorowski, który tego samego dnia chwilę wcześniej lub chwilę później jako marszałek Sejmu przejął obowiązki prezydenta RP. Sześć lat później resztki jakiegokolwiek sensu pozostały już tylko w końcowym trzykropku tego wpisu.

W żadnym wypadku nie „jesteśmy razem”, żałoba także nie jest wspólnym mianownikiem dla większości Polaków a i w rozumieniu określenia „trudny, bolesny moment” potrafimy się znaleźć na dwóch różnych końcach wielostopniowej skali, która rozciąga się między wizją zamachu dokonanego na wspólne zlecenie Donalda Tuska i Władimira Putina a obrazami Lecha Kaczyńskiego z kielichem w ręku zmuszającego pilotów do lądowania. W ciągu tych sześciu lat nic w okołosmoleńskiej materii nie zmieniło się na lepsze, nie udało się zneutralizować nawet części trucizny, która rozlała się w polskim życiu publicznym po katastrofie. Smoleńsk okazał się traumą, której Polacy - na żadnym poziomie od elit poczynając, na przysłowiowej kolejce w sklepie kończąc - po prostu nie potrafili zbiorowo sprostać. Stał się impulsem, po którym stały w naszym życiu publicznym deficyt wspólnoty, zamienił się w jej całkowity upadek. W tym sensie wszyscy jesteśmy ofiarami smoleńskiej katastrofy. Gdyby nie wybory prezydenckie, Smoleńsk stałby się polityczną maczugą najwyżej w tydzień po pogrzebach ofiar katastrofy

Katastrofa z 10 kwietnia wydarzyła się w apogeum tego, co wtedy w polskiej polityce nazywaliśmy „wojną polsko-polską”. Nie było w tym nic szczególnie niezwykłego, bo przecież tamta wojna apogeum miała wówczas dosłownie codziennie. Do kwietnia 2010 roku minęło już pięć lat permanentnego świadomego zarządzania nieprzerwanym konfliktem. Wykształcił się trwały mechanizm, który pozwolił dwóm partiom - a tak naprawdę dwóm ludziom - całkowicie zdominować polską politykę i przestrzeń publiczną. Tamta wojna bywała momentami barwna, zdarzały się w niej, z czasem coraz rzadziej, batalie o niekoniecznie przewidywalnym przebiegu, niekiedy przez całą scenę przelatywała malowniczo czyjaś, ścięta właśnie przez któregoś z dwóch liderów, głowa. Ale obie strony rzadko kiedy zadawały sobie nawzajem prawdziwe straty i naprawdę bolesne ciosy. Bo tak naprawdę była to przede wszystkim rozgrywka dająca obu stronom bardzo wymierne polityczne korzyści - duopol na scenie, zdyscyplinowane zaangażowane elektoraty, filtr na właściwie wszystkie nowe polityczne inicjatywy mogące w przyszłości stać się zagrożeniem dla dwóch głównych sił.

Ale część szeregowych uczestników tej wojny jeszcze przed kwietniem 2010 roku przestała rozumieć, że to tylko bardzo angażująca gra, której na pozór brutalne, w rzeczywistości raczej sprowadzające się do bezbolesnych rytuałów, reguły wyklarowały się z grubsza w roku, w którym Platforma i PiS po raz pierwszy zawalczyły o władzę. Rzecz jasna potrafimy to ze szczegółami opisywać kategoriami informacyjnymi i politycznymi, przedstawiając drobiazgowo, a to moment, w którym Tusk przegrał walkę o prezydenturę a to pseudonegocjacje koalicyjne z jesieni 2005 roku, w których ograny został Kaczyński, a to wreszcie sytuację, w której PiS pozostało tylko paktowanie z Lepperem i Giertychem.

Ale do dziś nie istnieje przekonujące i spójne wyjaśnienie, jak to - w sensie społecznym - w ogóle możliwe, że ta dość spójna większość, której w 2005 roku marzył się PO-PiS, już w 2006 roku była podzielona na dwie tak zaciekle się zwalczające się armie. Alternatywne rzeczywistości, w których coraz głębiej od 2005 roku żyły dwie najaktywniejsze i najliczniejsze grupy wyborców, stawały się powoli zdolnymi do długotrwałego funkcjonowania samowystarczalnymi światami przykrytymi całkiem szczelnymi kopułami. Wszystko działało w zgodzie z początkowymi założeniami, dwie zdyscyplinowane armie maszerowały w kierunkach wyznaczanych przez Tuska i Kaczyńskiego, rozgraniczanych tworzonymi z zapałem przez obie strony absurdalnie czarnobiałymi dychotomiami w rodzaju „liberalne - socjalne”, „ubecy-ofiary”, „my-ZOMO”, „mohery-lemingi”.

Kaczyński opierał swą strategię zawsze na ataku, Tusk niemal zawsze na blokującej obronie, grany był wciąż ten sam schemat, ale uczestnicy gry powoli zrastali się ze swoimi rolami w tej wielkiej symulacji polityki, która dając tak niewiele jakiejkolwiek treści, tak całkowicie angażowała emocje. Niechęć, pogarda, nienawiść wobec drugiej strony - nie diagnozy, nie programy i nie stanowiska w światopoglądowych sporach, ale właśnie intensywne, negatywne emocje stały się dla większości biernych uczestników PO-PiS-owej symulacji tym, co w niej najbardziej prawdziwe i najmocniej angażujące. I wtedy spadł samolot.

Do dziś uwielbiamy się oszukiwać twierdzeniem, że w pierwszych dniach po katastrofie Polacy byli całkowicie zjednoczeni w żalu. To kompletna bzdura. Już w chwili, w której serwisy podawały pierwsze informacje o tragedii, byli wśród widzów zarówno i tacy, którzy byli absolutni pewni, że doszło do czegoś w rodzaju zamachu, jak i tacy, którzy mieli kłopot z ukryciem swej schadenfreude. O tym, jak bardzo niemożliwe było wtedy jakiekolwiek zjednoczenie, najlepiej świadczą te bezradne retoryczne pytania dziennikarzy i polityków powtarzane w pierwszych dniach po katastrofie bez ustanku, za to od lewa do prawa. „Czy Polacy pozostaną zjednoczeni?”. „Czy po tym, co się stało, pozostaniemy jednością?”.

I tak dalej. Od tych pytań więdły telewizory, jednak nikt, kto je zadawał, ani przez moment nie pokusił się o próbę określenia tego, jak owo „pojednanie” czy „zjednoczenie” miałoby wyglądać, gdy nie będzie już okazji do wspólnego zapalania zniczy i rzucania kwiatów przed karawany. Nie było żadnej zbiorowej refleksji ani nad samą katastrofą, ani nad jej realnymi przyczynami. Za samą próbę jej podjęcia można było zostać zakrzyczanym przez jedną z armii lub nawet obie naraz. Dziś większość Polaków siedzi w wypełnionych błotem okopach posmoleńskiej wojny pozycyjnej. Żadnego rozstrzygnięcia ani nawet jego próby nikt się już nie spodziewa, to przecież szósty rok, wszystkim brakuje amunicji i woli walki. Na przedpolu od czasu do czasu rozrywa się jakiś granat, ale skutek tego na ogół jest tylko taki, że do okopów trafia jeszcze więcej błota.

Czasem któraś z kompanii zrywa się do ataku, ale tylko po to, by po kilku zakosach ugrzęznąć w błocie. W błocie się tu brnie, w błocie się je, w błocie się śpi. - W Polsce odkryłem piąty żywioł. To błoto - miał powiedzieć Napoleon. My dzisiaj odkrywamy ten żywioł na nowo. W okolicy mniej więcej trzeciej rocznicy katastrofy było już całkowicie pewne, że nie będzie już w Polsce żadnej „wspólnej prawdy” o tym, co dokładnie wydarzyło się rankiem 10 kwietnia 2010 roku i w dniach poprzedzających tragedię. Bo przecież taka „wspólna prawda” od początku nie była wspólnym celem. Dla strony rządowej od pierwszych dni liczyła się przede wszystkim narracja o „państwie, które zdało egzamin”, trochę, jakby chodziło o przygotowania do Euro 2012 albo o budowę autostrad. Z kolei ówczesna opozycja była już na etapie oskarżania rządu wprost o zdradę lub o współudział w przygotowaniu zamachu. Sprawa Smoleńska weszła na stałe w polityczny krajobraz, w wytyczone już długo przed kwietniem 2010 roku błotne koleiny.

Tymczasem z kolejnych dokumentów, raportów i publikacji wyłaniał się obraz, który tak naprawdę nie interesował prawie nikogo. Obraz państwa, które przez całe lata nie zdawało egzaminu, dopuszczając do tego, by za transport najważniejszych ludzi odpowiadały wojskowe załogi bez odpowiednich uprawnień i wyszkolenia, państwa, które nie potrafi zadbać o prawidłowy obieg ważnego dokumentu, państwa, którego jawne i tajne struktury przerasta skuteczne dostarczenie prognozy pogody oraz zadbanie o to, by na pokładzie jednego samolotu nie znaleźli się w tym samym czasie wszyscy najważniejsi dowódcy polskiej armii.

Obraz durnego, jałowego konfliktu politycznego, który kazał premierowi i prezydentowi organizować oddzielne wyjazdy w celu zaznaczenia pamięci o Katyniu. Obraz słabych mediów, które łykają bez namysłu to, co im wpadnie w ręce i następnie przekazują dalej. Następnie obraz zbiurokratyzowanej, bojącej się własnego oddechu prokuratury, w której miesiąc samą siłą inercji zamienia się w rok. Ale przede wszystkim wielokrotnie zobaczyliśmy obraz tragicznej i bezsensownej zarazem katastrofy. Bezpowrotnej straty, której można było stukrotnie uniknąć, która nie wydarzyłaby się, gdyby przestrzegane były procedury i elementarne zasady. Smoleńsk był tragedią, która przyniosła Polsce ból i żałobę, to oczywiście prawda. Ale za Smoleńsk powinno nam też być zwyczajnie wstyd.

Nie, takiej prawdy o Smoleńsku nie chciał prawie nikt. Nie chcieliśmy mierzyć się z faktami - wyjątkowo niewygodnymi dla obu stron sporu. Także dlatego wygodniej było sprowadzić wszystko do błędów w ostatnich sekundach lotu albo do teorii spiskowych - co miało miejsce w obu dominujących narracjach. Jeszcze ważniejsze było jednak to, że w polskiej debacie publicznej doby Tuska i Kaczyńskiego już w kwietniu 2010 roku nie było miejsca na nic innego niż ten rytualny imperatyw, w myśl którego każdy realny i palący problem, którego nie da się ominąć, należy natychmiast zamienić w maczugę do okładania przeciwnika. I właśnie takie przymiarki można było obserwować już w pierwszych dniach po katastrofie. Gdyby nie konieczność przeprowadzenia wyborów prezydenckich Smoleńsk stałby się maczugą w ciągu zapewne tygodnia od pogrzebów.

Ze względu na kampanię proces przekształcania traumy w pałkę potrwał długie trzy miesiące. Smoleńsk przypadkiem nadał eschatologiczny wymiar podziałowi społecznemu reżyserowanemu przez PO i PiS Rzecz jasna tu także powielił się schemat ataku i blokującej obrony. Rzecz jasna to po stronie ataku sformułowano zdecydowano więcej kłamstw, to także tam wykształcił się cały smoleński przemysł zarabiający duże pieniądze na teoriach spiskowych. Dziś, gdy Antoni Macierewicz już jako minister zapowiada kolejny (trudno już zliczyć który) własny raport o Smoleńsku, w jego „ostateczną wiarygodność” nie wierzą nawet najbardziej oddani zwolennicy. Ale przecież nie to jest ważne. Jedna ze stron ma wiecznie wątpić i wiecznie formułować najdalej idące hipotezy, druga ma trwać na wyjściowych pozycjach. Obie będą za to powtarzać frazesy o „ukaraniu kłamców”. Gdyby nie Smoleńsk, być może dziś żylibyśmy już w epoce po Platformie i PiS-ie, być może tamta symulacja nie przetrwałaby aż dekady i w końcu zaczęłaby się wypalać. Ale Smoleńsk przez tak nieoczekiwane przeniesienie symulacji Tuska i Kaczyńskich w wymiar ostateczny utrwalił ten podział tak, że być może będą się z nim zmagać nawet następne pokolenia. Naprawdę nic nie mogło zaszkodzić Polsce bardziej niż przypadkowe nadanie eschatologicznego wymiaru reżyserowanemu konfliktowi dwóch partii politycznych o ogólnie raczej średniej jakości oferty. W polskiej historii było zdecydowanie zbyt wiele ofiar krwi, ale zwykle płaciliśmy nimi za przetrwanie, za próby odzyskania niepodległości lub chociaż godności. Nie było w nich również nic z przypadku, z reguły znacznie więcej z tragedii w rozumieniu greckim.

Smoleńsk nie był ofiarą krwi. To tragedia, której po prostu mogło nie być - i ten element przypadkowości jest w niej najbardziej przerażający. Ale zarazem to tragedia, za którą zapłaciliśmy wprowadzeniem parapolitycznego podziału symulowanego przez dwie bardzo podobne do siebie partie zatopione głęboko w tkankę społeczną, o wiele głębiej niż powinna sięgać nawet ta prawdziwa, będąca konfliktem realnych racji i wartości polityka. Ta, której w Polsce tak bardzo nie ma.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!