Poniedziałek, tuż po godz. 18. Strażacy gaszą "mieszkanie" pana Stanisława.
(fot. Michał Świderski )
Pożar wybuchł w poniedziałek, chwilę przed godz. 18. Ni to altana, ni obita płytami drewniana budka w kilka chwil zapłonęła jak pochodnia. Spłonęła doszczętnie. Ocalała reszta, czyli drewniany domeczek - gołębnik, sklecone prowizorycznie, wykorzystywane przez dziesiątki lat szopki i szopeczki.
Strażacy podejrzewali, że pożar mógł wybuchnąć od zaprószenie ognia, bo w "mieszkanku" był piecyk - koza.
- Ale ja w niej nie paliłem. Ktoś mnie podpalił od dachu - pan Stanisław mówi z naciskiem. - Teraz myślę, że mogłem coś ratować, a nie od razu uciekać. Miałem tam takie kożuchy. W najgorsze mrozy było mi pod nimi ciepło. Był telewizor. Ostatnio nieużywany, bo prądu nie było, no ale zawsze... - mężczyzna rozgląda się bezradnie. - Mogłem próbować gasić, ale przecież ja bańkę z wodą ledwo podnoszę. Nie dałbym rady. No i tak zostałem bez niczego - płacze.
Idąc z osiedla Ogrody do centrum miasta, przy ulicy Myśliwskiej trzeba pokonać przejazd kolejowy. Kawałek od chodnika i jezdni, wzdłuż torów przez kilkadziesiąt metrów ciągnie się teren zastawiony chylącymi się budkami, przyklejonymi do nich budeczkami. Największa z nich to dziś pogorzelisko.
To teren PKP. Ten widok zaskakiwał i przed pożarem. Zwłaszcza że kilkaset metrów dalej zaczynają się uzdrowiskowe luksusy.
- Nas już parę razy chcieli stąd wygnać, ale się nie daliśmy. I tu chcę zostać. Tu jestem u siebie. Dam sobie radę, mam emeryturę. Jak mnie kto będzie zabierać na siłę, rzucę się pod tory - pan Stanisław wyciera łzy z umorusanej sadzą twarzy.
Pana Stanisława kojarzy chyba większość mieszkańców kołobrzeskiego osiedla Ogrody. Może niewielu zna jego historię, choć chętnie ją opowiada. Mówi o rodzinnym Drobinie pod Płockiem, o pięciu latach ciężkiej pracy przymusowej w kopalni pod Dortmundem. O tym, jak udało mu się pod koniec wojny zaciągnąć do polskiego wojska we Francji, o gen. Władysławie Andersie, który pojawił się na przysiędze. Opowiada o zmarłej trzy lata temu żonie, pani Marii. Kołobrzeg wybrali na dom tuż po wojnie.
- Oboje pracowaliśmy na kolei. Ja 35 lat - mówi pan Stanisław. - Głównie na przejazdach. Żona też. Tu była nasz działka. Wielki kawał zabrali, jak rozbudowywali tory. Tylko tyle zostało.
Na początku lat 80-tych opuścili mieszkanie i zamieszkali na działce. Z wyboru. Mieszkanie zostawili synowi. Teraz mieszka w nim jeden z dwóch wnuków. Ani pani Maria, ani pan Stanisław do swojego mieszkania wrócić nie chcieli. Kiedyś na działce mieli wodę, był prąd. Teraz został dostąp do wody w sąsiedniej budce dróżniczej. Pan Stanisław przynosi ją w plastikowych "bańkach": - Chciałem kupić wagon i w nim mieszkać, ale mi nie sprzedali. Ale trudno. I tak zostanę, bo tu jestem szczęśliwy.
Gdy w czasie pożaru wnuk zabrał go niemal na siłę do samochodu i zawiózł pod ich kamienicę, pan Stanisław zażądał odwiezienia na miejsce. - No, może się u wnuka umyję - powiedział nam w środę. - Ale wrócę.
Nocuje w dawnej cieplarni. - Mam materac, koł-drę i w czym jeść. Ubrania się spaliły. Ale jakoś się nie martwię. Mam jeszcze zdrowie. Wódeczki łyknę trochę na wieczór, albo piwa, bo dobrze mi to robi. Cieszę się, że gołębie przeżyły. I kury. Są dwie i jeden kogut. Stare, z osiem lat już mają.
Dyrektorka Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej Grażyna Foszcz-Mirecka na hasło "pan Stanisław" wzdycha: - Ależ znamy tę historię od wielu lat. Gdyby pan Stanisław chciał, mieszkałby u siebie, w mieszkaniu. Ale nie chce, a my nie możemy pomagać mu na siłę. Tym bardziej, że jego życie nie jest zagrożone. To wolny człowiek. Dokonał wyboru. Ma rodzinę, która cały czas z nami współpracuje. Wnukowie zadeklarowali, że odbudują dziadkowi tę altanę i to chyba najlepsze wyjście.
- Trzeba zrobić wszystko co się da, żeby tego człowieka nie skrzywdzić - powiedziała nam Roma Kwiatkowska, która w środę zastaliśmy na pogorzelisku. - Mieszkam tam, w sąsiednich blokach. Gdy w poniedziałek zobaczyłam z okna kłęby czarnego dymu, zamarłam, bo wiedziałam, że to tu. A ja kiedy tylko mogę tu zaglądam, przynoszę jedzenie. Nie jestem zresztą jedyna, bo pan Stanisław to dobry, bardzo pracowity człowiek. Pani Maria była taka sama. Trzeba mu jakoś pomóc. No i koniecznie dorwać drania, który to zrobił. Przecież mógł tego człowieka zabić!
- Nigdy nie widziałem go pijanego, a od dawna był moim klientem - mówi Tomasz Maliński, sprzedawca w pobliskim sklepie. - Zawsze grzeczny, spokojny. Żona była podobna. To ktoś bardzo normalny, zwyczajny. Tylko życie mu się trochę pokomplikowało.
Czytaj e-wydanie »Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?