Do niego jego synowie nie przychodzą, choć obaj odeszli młodo. Najpierw starszy Krzysztof. Po dwóch latach - młodszy Jacek. Obaj w wieku 22 lat. Jakby się zmówili. Nie przychodzą, bo - ale o tym pod koniec.
Zbigniew Figas, lat 59. Działacz Polskiego Stronnictwa Ludowego. Działacz samorządowy. W Opolu zna go każdy. Pracowity, schludny. Obliczalny, przewidywalny, poczciwy. A w środku - dramat jak spod ręki Szekspira.
Kotwica owinięta szmatą
W lipcową noc 1993 roku do mieszkania Figasów zapukał. człowiek w oficerskim mundurze. Za nim żołnierze.
- My od Krzyśka! - powiedział.
- Ale przecież mój syn w wojsku! Co się dzieje?
Krzysztof odsługiwał właśnie służbę zasadniczą w Giżycku. Jeździł 30-tonowym potworem do układania mostów pontonowych. Do cywila zostały mu trzy miesiące.
- W końcu im otworzyłem - wspomina pan Zbigniew.
- Rzeczywiście byli od Krzysztofa. Tyle że on już nie żył...
Utopił się na przepustce w jeziorze, nad które poszedł z dziewczyną i jej 12-letnią siostrą. Dziewczynka kąpała się z nim. Tonąc, złapał ją nawet za rękę, ale go nie utrzymała. Ciała jeszcze nie mają. Tyle powiedział oficer. I dodał, że pociąg na Mazury odchodzi za kilka godzin.
- Pojechałem z nim - opowiada Zbigniew Figas. - To była najdłuższa podróż życia. Męka.
Wojskowy gazik zawiózł ojca nad jezioro.
- Stanąłem na piachu, a oficer mówi: pana syn tu gdzieś jest. Będę tę chwilę pamiętał do śmierci. Zapaliłem lampkę nad brzegiem i wróciłem do Opola. Oni go szukali kotwicą, którą ciągnęli liną po dnie. Owinęli ją w szmaty, żeby Krzyśka nie pokaleczyć. Postawili sobie za punkt honoru, że go wyłowią.
Za dwa dni telefon z Giżycka. Kotwica zaczepiła o ciało.
Gdy odchodzi pierwszy...
Naturalna kolej rzeczy wygląda tak: odchodzi jeden syn, to jeśli jest drugi, miłość rodziców, ich uwaga, troska i pieniądze przechodzą na niego. Ale gdy zginął pierwszy, ojciec wiedział już, że umrze drugi.
- Jacek chorował na zanik mięśni - opowiada pan Zbigniew. - Ta choroba to odroczony wyrok. Wyrok śmierci. Po raz pierwszy usłyszałem ten wyrok pierwszego września, gdy Jacek miał iść do pierwszej klasy. Wszystkie dzieci do szkoły, a on na badania. W czwartej klasie usiadł na wózku inwalidzkim i już do szkoły nie wrócił.
Ojciec nigdy nie przypuszczał, że Jacek przeżyje Krzyśka. Plany życiowe związane były ze starszym, zdrowym. Działka, a na niej warsztat mechaniczny, potem dom. I nagle wszystko na nic.
Z żoną Ireną postanowili, że tak długo, jak dadzą radę, młodszy syn będzie w domu. Dali radę do końca, choć lekko nie było. Chłopak był ciężki, rozrośnięty po sterydach, w nocy trzeba było wstawać kilka razy, żeby go przewrócić na drugi bok. Do tego sonda karmiąca, odsysanie, przewijanie, butla z tlenem. Ich życie stało się czuwaniem. Zmęczenie było normalnym stanem organizmu.
Przez te lata do Jacka przychodzili nauczyciele: najpierw skończył w ten sposób podstawówkę, potem zaliczył w domu maturę. Pod koniec miał sprawne tylko nadgarstki. Stukał w klawiaturę trzymanym z trudem ołówkiem.
- Pan wie, że to on nas podtrzymywał na duchu? Ani razu się nie poskarżył, nigdy nie złorzeczył. Jeździliśmy z nim wszędzie: od wybitnych specjalistów po szamanów. No i ta nauka w domu. Niby niepotrzebna, bo wisiał nad nim wyrok, ale przecież tak ważna. Na dwa tygodnie przed śmiercią zapytał mnie ruchem warg: tato, wyjdę z tego?
- I co mu pan odpowiedział?
- Że.... tak.
Biała wysoka wstążka
Zbigniew Figas zastrzegł sobie, że w trakcie opowieści będzie mógł w każdej chwili wycofać się z decyzji o publikacji. Gdy na przykład za bardzo ściśnie go w gardle.
Ale nie przerwał, nie wycofał się, choć kilka razy ściszał głos do szeptu. Ściskało za to mnie. Na przykład wtedy, gdy przytaczał swą ostatnią rozmowę z Jackiem.
- Tato, ktoś tu przy mnie stoi.
- Gdzie, synu? Nie ma tu nikogo.
- Przy ramieniu.
- A jak wygląda?
- Jak biała wysoka wstążka. I idzie do góry...
Po tych słowach Jacek zamilkł. Ojciec sięgnął po ssak, ulżył synowi i poszedł się zdrzemnąć. I wtedy stało się coś dziwnego. I on, i żona, choć wyćwiczeni w czuwaniu, zasnęli na dwie godziny snem kamiennym. Gdy się zbudzili - panika. Bo nie słychać rzężenia syna.
- Umarł, kiedy spaliśmy. Jakby ktoś chciał mu podarować spokój na odejście, jakby to było ukartowane. Twarz pogodna, żadnego grymasu. Jeżeli można powiedzieć, że śmierć jest piękna, to Jacek ją miał i całym swoim życiem sobie na taką godną śmierć zapracował.
Krzysztof zginął w lipcu 1993 roku. Jacek zmarł w lutym 1995 roku. Dopiero po śmierci drugiego syna Figasowie odczuli dojmujące nic. Oboje grubo po czterdziestce, bardziej za półmetkiem niż przed nim, bardziej z górki niż pod nią. Pusto, bezsensownie, nijak. Co robić? Co robić, Panie Boże?!
Pierwszy testament
- A co, psy będziemy teraz chować? - powiedziała mu żona Irena, gdy przypomnieli sobie o niecodziennej propozycji, jaką swego czasu złożyli im synowie.
- To było przy rodzinnym stole - przypomina sobie ojciec. - I brzmiało niewiarygodnie. "Mamo, tato, zamieszkajmy na wsi i weźmy do siebie jakieś dwie sieroty". Tak mówili. Potem do tego jakoś już nie wracaliśmy, a potem... wiadomo...
Gdy Irena i Zbigniew przypomnieli sobie tamtą rozmowę, poczuli się tak, jakby ktoś im coś podpowiedział z zaświatów.
- Irena, mówię do żony. Oni nam przecież w tej prośbie zostawili testament!
- wspomina pan Zbigniew.
A żona wtedy to swoje zadzierzyste: - A co, psy będziemy teraz chować? - i nie minęło dużo czasu, jak Figasowie zapukali do wrót katolickiego ośrodka adopcyjnego.
Dwójka za dwóch - choć taka rachuba nie została wypowiedziana, była w jakiś sposób naturalna. Bo rachunek musi się zgadzać, a w przyrodzie nic nie ginie.
Po dziewięciu miesiącach kursów, na które Figasowie chodzili sumiennie wraz z ludźmi, którzy mogliby być ich dziećmi, w ich domu pojawiła się trzyletnia Martyna i pięcioletni Bogdan. Rodzeństwo uroczych rudzielców, których matka zmarła na raka. O ojcu, jeśli żyje, mówić nie ma sensu. Jeśli nie żyje, tym bardziej. To było dziesięć lat temu. Figasowie podjęli decyzję w ciemno: wcześniej nie widzieli swych nowych dzieci. Nawet na zdjęciu.
Pan Zbigniew kupił kawałek ziemi i wybudował dom. Na wsi, jak chcieli tego synowie. Ładza to urokliwa mieścina na obrzeżu Borów Stobrawskich. Grzyby, zwierzyna, spokój. Nic, tylko chować dzieci. Bo nie psy przecież.
I drugi testament
Zbigniew Figas: - Ta śmierć, co by nie powiedzieć, była w jakiś sposób budująca. Dzięki niej wyrosła pełna, dobra rodzina. Choć obawa były: czy zdążymy? Te dzieci są w wieku naszych hipotetycznych wnuków. Ale jakoś się toczy... Gdybyśmy z żoną nie wyszli z tego zakrętu, byłaby katastrofa. Zagryzłbym się w tych czterech ścianach. A z zakrętu pomogli nam wyjść zmarli synowie.
Ale w całej historii jest też drugi testament. W domu Figasów, w specjalnej szkatule na klucz, spoczywa list matki Martyny i Bogdana. Pisany ze świadomością zbliżającej się śmierci. Matka prosi w nim, aby jej dzieci trafiły kiedyś do dobrych ludzi.
- Mam nadzieję, że się spełniło - uśmiecha się Zbigniew Figas. - Kiedyś pokażę ten list Martynie i Bogdanowi, ale na razie są za młode, choć o nim wiedzą.
Pytany o swój stosunek do nowych dzieci, odpowiada historyjką z sądu. Zapytany przez sąd rodzinny o to, czy pomiędzy nim a Martyną i Bogdanem nawiązała się więź uczuciowa, długo szukał właściwych słów. Bo jak tu odpowiedzieć, żeby nie wyszło banalnie? Aż w końcu przypomniał sobie, że ilekroć wychodził do pracy, nowe dzieci wskakiwały mu na ręce. I tak samo, gdy wracał. Historia o rękach pełnych dzieci była sugestywna. Wysoki Sąd uśmiechnął się i klepnął, co trzeba. Teraz Bogdan już nie wskakuje na ręce ojca. No, ale chłopak ma już 15 lat!
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?