Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Synowie chcieli aby rodzice zaadoptowali. "Spełniamy testament synów"

Zbigniew Górniak [email protected]
Martyna i Bogdan mogliby być wnukami Ireny i Zbigniewa. I w jakimś duchowym sensie rzeczywiście są "dziećmi” zmarłych synów państwa Figasów.
Martyna i Bogdan mogliby być wnukami Ireny i Zbigniewa. I w jakimś duchowym sensie rzeczywiście są "dziećmi” zmarłych synów państwa Figasów. Fot. Paweł Stauffer
Powiadają, że nie ma nic potworniejszego niż przeżyć własne dzieci. Tym bardziej, gdy umierają młodo. Takie dzieci przychodzą potem w snach. Upominają się o to, czego nie zdążyły dostać za życia.

Do niego jego synowie nie przychodzą, choć obaj odeszli młodo. Najpierw starszy Krzysztof. Po dwóch latach - młodszy Jacek. Obaj w wieku 22 lat. Jakby się zmówili. Nie przychodzą, bo - ale o tym pod koniec.
Zbigniew Figas, lat 59. Działacz Polskiego Stronnictwa Ludowego. Działacz samorządowy. W Opolu zna go każdy. Pracowity, schludny. Obliczalny, przewidywalny, poczciwy. A w środku - dramat jak spod ręki Szekspira.

Kotwica owinięta szmatą
W lipcową noc 1993 roku do mieszkania Figasów zapukał. człowiek w oficerskim mundurze. Za nim żołnierze.
- My od Krzyśka! - powiedział.
- Ale przecież mój syn w wojsku! Co się dzieje?
Krzysztof odsługiwał właśnie służbę zasadniczą w Giżycku. Jeździł 30-tonowym potworem do układania mostów pontonowych. Do cywila zostały mu trzy miesiące.
- W końcu im otworzyłem - wspomina pan Zbigniew.
- Rzeczywiście byli od Krzysztofa. Tyle że on już nie żył...
Utopił się na przepustce w jeziorze, nad które poszedł z dziewczyną i jej 12-letnią siostrą. Dziewczynka kąpała się z nim. Tonąc, złapał ją nawet za rękę, ale go nie utrzymała. Ciała jeszcze nie mają. Tyle powiedział oficer. I dodał, że pociąg na Mazury odchodzi za kilka godzin.
- Pojechałem z nim - opowiada Zbigniew Figas. - To była najdłuższa podróż życia. Męka.
Wojskowy gazik zawiózł ojca nad jezioro.
- Stanąłem na piachu, a oficer mówi: pana syn tu gdzieś jest. Będę tę chwilę pamiętał do śmierci. Zapaliłem lampkę nad brzegiem i wróciłem do Opola. Oni go szukali kotwicą, którą ciągnęli liną po dnie. Owinęli ją w szmaty, żeby Krzyśka nie pokaleczyć. Postawili sobie za punkt honoru, że go wyłowią.
Za dwa dni telefon z Giżycka. Kotwica zaczepiła o ciało.

Gdy odchodzi pierwszy...
Naturalna kolej rzeczy wygląda tak: odchodzi jeden syn, to jeśli jest drugi, miłość rodziców, ich uwaga, troska i pieniądze przechodzą na niego. Ale gdy zginął pierwszy, ojciec wiedział już, że umrze drugi.
- Jacek chorował na zanik mięśni - opowiada pan Zbigniew. - Ta choroba to odroczony wyrok. Wyrok śmierci. Po raz pierwszy usłyszałem ten wyrok pierwszego września, gdy Jacek miał iść do pierwszej klasy. Wszystkie dzieci do szkoły, a on na badania. W czwartej klasie usiadł na wózku inwalidzkim i już do szkoły nie wrócił.
Ojciec nigdy nie przypuszczał, że Jacek przeżyje Krzyśka. Plany życiowe związane były ze starszym, zdrowym. Działka, a na niej warsztat mechaniczny, potem dom. I nagle wszystko na nic.
Z żoną Ireną postanowili, że tak długo, jak dadzą radę, młodszy syn będzie w domu. Dali radę do końca, choć lekko nie było. Chłopak był ciężki, rozrośnięty po sterydach, w nocy trzeba było wstawać kilka razy, żeby go przewrócić na drugi bok. Do tego sonda karmiąca, odsysanie, przewijanie, butla z tlenem. Ich życie stało się czuwaniem. Zmęczenie było normalnym stanem organizmu.
Przez te lata do Jacka przychodzili nauczyciele: najpierw skończył w ten sposób podstawówkę, potem zaliczył w domu maturę. Pod koniec miał sprawne tylko nadgarstki. Stukał w klawiaturę trzymanym z trudem ołówkiem.
- Pan wie, że to on nas podtrzymywał na duchu? Ani razu się nie poskarżył, nigdy nie złorzeczył. Jeździliśmy z nim wszędzie: od wybitnych specjalistów po szamanów. No i ta nauka w domu. Niby niepotrzebna, bo wisiał nad nim wyrok, ale przecież tak ważna. Na dwa tygodnie przed śmiercią zapytał mnie ruchem warg: tato, wyjdę z tego?
- I co mu pan odpowiedział?
- Że.... tak.

Biała wysoka wstążka
Zbigniew Figas zastrzegł sobie, że w trakcie opowieści będzie mógł w każdej chwili wycofać się z decyzji o publikacji. Gdy na przykład za bardzo ściśnie go w gardle.
Ale nie przerwał, nie wycofał się, choć kilka razy ściszał głos do szeptu. Ściskało za to mnie. Na przykład wtedy, gdy przytaczał swą ostatnią rozmowę z Jackiem.
- Tato, ktoś tu przy mnie stoi.
- Gdzie, synu? Nie ma tu nikogo.
- Przy ramieniu.
- A jak wygląda?
- Jak biała wysoka wstążka. I idzie do góry...
Po tych słowach Jacek zamilkł. Ojciec sięgnął po ssak, ulżył synowi i poszedł się zdrzemnąć. I wtedy stało się coś dziwnego. I on, i żona, choć wyćwiczeni w czuwaniu, zasnęli na dwie godziny snem kamiennym. Gdy się zbudzili - panika. Bo nie słychać rzężenia syna.
- Umarł, kiedy spaliśmy. Jakby ktoś chciał mu podarować spokój na odejście, jakby to było ukartowane. Twarz pogodna, żadnego grymasu. Jeżeli można powiedzieć, że śmierć jest piękna, to Jacek ją miał i całym swoim życiem sobie na taką godną śmierć zapracował.
Krzysztof zginął w lipcu 1993 roku. Jacek zmarł w lutym 1995 roku. Dopiero po śmierci drugiego syna Figasowie odczuli dojmujące nic. Oboje grubo po czterdziestce, bardziej za półmetkiem niż przed nim, bardziej z górki niż pod nią. Pusto, bezsensownie, nijak. Co robić? Co robić, Panie Boże?!

Pierwszy testament
- A co, psy będziemy teraz chować? - powiedziała mu żona Irena, gdy przypomnieli sobie o niecodziennej propozycji, jaką swego czasu złożyli im synowie.
- To było przy rodzinnym stole - przypomina sobie ojciec. - I brzmiało niewiarygodnie. "Mamo, tato, zamieszkajmy na wsi i weźmy do siebie jakieś dwie sieroty". Tak mówili. Potem do tego jakoś już nie wracaliśmy, a potem... wiadomo...
Gdy Irena i Zbigniew przypomnieli sobie tamtą rozmowę, poczuli się tak, jakby ktoś im coś podpowiedział z zaświatów.
- Irena, mówię do żony. Oni nam przecież w tej prośbie zostawili testament!
- wspomina pan Zbigniew.
A żona wtedy to swoje zadzierzyste: - A co, psy będziemy teraz chować? - i nie minęło dużo czasu, jak Figasowie zapukali do wrót katolickiego ośrodka adopcyjnego.
Dwójka za dwóch - choć taka rachuba nie została wypowiedziana, była w jakiś sposób naturalna. Bo rachunek musi się zgadzać, a w przyrodzie nic nie ginie.
Po dziewięciu miesiącach kursów, na które Figasowie chodzili sumiennie wraz z ludźmi, którzy mogliby być ich dziećmi, w ich domu pojawiła się trzyletnia Martyna i pięcioletni Bogdan. Rodzeństwo uroczych rudzielców, których matka zmarła na raka. O ojcu, jeśli żyje, mówić nie ma sensu. Jeśli nie żyje, tym bardziej. To było dziesięć lat temu. Figasowie podjęli decyzję w ciemno: wcześniej nie widzieli swych nowych dzieci. Nawet na zdjęciu.
Pan Zbigniew kupił kawałek ziemi i wybudował dom. Na wsi, jak chcieli tego synowie. Ładza to urokliwa mieścina na obrzeżu Borów Stobrawskich. Grzyby, zwierzyna, spokój. Nic, tylko chować dzieci. Bo nie psy przecież.

I drugi testament
Zbigniew Figas: - Ta śmierć, co by nie powiedzieć, była w jakiś sposób budująca. Dzięki niej wyrosła pełna, dobra rodzina. Choć obawa były: czy zdążymy? Te dzieci są w wieku naszych hipotetycznych wnuków. Ale jakoś się toczy... Gdybyśmy z żoną nie wyszli z tego zakrętu, byłaby katastrofa. Zagryzłbym się w tych czterech ścianach. A z zakrętu pomogli nam wyjść zmarli synowie.
Ale w całej historii jest też drugi testament. W domu Figasów, w specjalnej szkatule na klucz, spoczywa list matki Martyny i Bogdana. Pisany ze świadomością zbliżającej się śmierci. Matka prosi w nim, aby jej dzieci trafiły kiedyś do dobrych ludzi.
- Mam nadzieję, że się spełniło - uśmiecha się Zbigniew Figas. - Kiedyś pokażę ten list Martynie i Bogdanowi, ale na razie są za młode, choć o nim wiedzą.
Pytany o swój stosunek do nowych dzieci, odpowiada historyjką z sądu. Zapytany przez sąd rodzinny o to, czy pomiędzy nim a Martyną i Bogdanem nawiązała się więź uczuciowa, długo szukał właściwych słów. Bo jak tu odpowiedzieć, żeby nie wyszło banalnie? Aż w końcu przypomniał sobie, że ilekroć wychodził do pracy, nowe dzieci wskakiwały mu na ręce. I tak samo, gdy wracał. Historia o rękach pełnych dzieci była sugestywna. Wysoki Sąd uśmiechnął się i klepnął, co trzeba. Teraz Bogdan już nie wskakuje na ręce ojca. No, ale chłopak ma już 15 lat!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!