Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Uciekinierzy

MARZENA SUTRYK
Paweł i Ania lubią układać puzzle. Opowiadają, że z tatą jeszcze mniejsze elementy szybko potrafili ułożyć.
Paweł i Ania lubią układać puzzle. Opowiadają, że z tatą jeszcze mniejsze elementy szybko potrafili ułożyć. Piotr Czapliński
Paweł ma jedenaście lat, Ania siedem. Oboje uciekli z domu. Bali się, że panie z pomocy społecznej zabiorą je nie wiadomo dokąd.

Gdy pijana mama tłumaczyła się przed kobietami z opieki, Paweł długo nie myślał. Złapał Anię za rękę i wybiegł z nią z domu. Dzieci błąkały się po okolicy. W tym czasie szukała ich cała wieś. Szukali też policjanci i strażacy. Dzieci odnalazły się dopiero wieczorem, na pobliskich łąkach. Tego samego wieczoru zostały odwiezione do pogotowia rodzinnego.
Dwójka rodzeństwa Pawła i Ani - siostry dziesięcioletnia Zuzia i dwunastoletnia Agata, kilka godzin wcześniej także trafiły do pogotowia rodzinnego, ale w innej miejscowości.
- Dostałyśmy anonimowy telefon, że ich matka jest pod wpływem alkoholu, i że w domu jest obcy wujek, który bije dzieci. Pojechałyśmy na miejsce - mówi Stanisława Papajewska z ośrodka pomocy społecznej w podkoszalińskim Będzinie. - Mama faktycznie była w stanie wskazującym na spożycie. Stwierdziła, że sobie nie radzi z dziećmi, że chodzą do szkoły, jak chcą, że z tego powodu jest w depresji.
Pracownice GOPS po raz kolejny próbowały namówić Irenę Z. na leczenie. W końcu doszły do wniosku, że nie ma co sprawy przeciągać - zawiadomiły Sąd Rodzinny oraz Powiatowe Centrum Pomocy Rodzinie.
- Dzieci były zaniedbywane, nie chodziły do szkoły - opowiada S. Papajewska. - Bywało, że matka spała pijana, a one nie miały co jeść. Ojciec od jakiegoś czasu nie mieszkał w domu. W tej rodzinie szczególnie chłopiec potrzebował pomocy specjalistów, psychologa, leczenia. Staraliśmy się pomagać, ile się dało. Ale matka nie przestrzegała zaleceń, nie podawała leków, tłumaczyła, że chłopiec ich nie chce i tyle. To niedopuszczalne i dla takiego zachowania matki nie ma usprawiedliwienia. Ona sama też nie chciała się zgodzić na leczenie. Decyzja, aby odebrać jej dzieci, była dla nas bardzo trudna. To dla nas zawsze ogromny dylemat. Ale w tej sytuacji nie miałyśmy wyjścia, te dzieci nie miały z kim zostać.
Stanisława Papajewska obiecała Irenie Z., że jak podda się leczeniu i przejdzie je do końca, a potem będzie normalnie funkcjonować i stworzy przyzwoity dom, to wtedy dzieci do niej wrócą. - Ale, czy ona się do tego zastosuje? Przecież nikt nie może jej zmusić do leczenia… - pracownica ośrodka pomocy rozkłada ręce.

Lubiła wypić i po koleżankach latać

Niewielka wieś pod Koszalinem. Zaraz przy wjeździe stoi pięciorodzinna parterowa chałupa. Tu mieszkała rodzina Z. Gdy byliśmy na miejscu, zastaliśmy zamknięte drzwi mieszkania.
- Tam nie ma nikogo - wyjaśnia sąsiad. - Matka chyba na odwyku. Ojciec w robocie, za murarza robi, dojeżdża. A dzieci to gdzieś rozwieźli, do Darłowa czy do Koszalina, tego dokładnie nikt nie wie.
We wsi wszyscy wiedzą, że Irena Z. lubiła wypić. Lubiła też imprezować, po koleżankach chodzić, no i z różnymi chłopami się spotykała. Choć męża miała, to znaczy bez ślubu byli, ale jak mąż i żona żyli. Razem czworo dzieci mieli.
- Oni się przypadkowo spotkali. On wdowiec był z trójką dzieci. Dobry, spokojny chłop - słyszymy. - Wypić - wypije, tyle, co każdy. Ale ona bardziej. Irena to w ogóle ciągle fruwała. Młodych bardzo lubiła. Ale sama też stara nie jest, 37 lat ma, czy coś koło tego. Trochę pracowała w przetwórstwie ryb. Ale jej podpowiedzieli, żeby o alimenty się starała i ona te alimenty dostała. To ją dopiero rozpuściło. Rzuciła robotę i nic nie robiła.
Chyba najwięcej o rodzinie Z. wie Alina Plust, najbliższa sąsiadka. Nieraz dzieci pilnowała, jak Irena przychodziła i prosiła, bo chciała do "kumpelek" wyskoczyć. - Mówiłam jej: idź, młoda jesteś, potrzebujesz tego. I ona na początku zawsze trzeźwiutka wracała. Dopiero potem coś się jej w głowie powywracało - opowiada Plustowa. - Ale dobra z niej matka była, chyba aż za dobra, bo nigdy dzieciaków nie skarciła, nigdy. A prawda jest taka, że dzieciaki to raz, czy drugi muszą smary dostać. Wtedy na porządnych ludzi wychodzą. Nas rodzice krótko trzymali, to i porządni jesteśmy.
Plustowa często powtarzała Irenie, żeby dzieci do szkoły posyłała. Ona jej na to mówiła: "mało wiesz". - A teraz? Mówi, że żałuje, że do domu chce wrócić i że chce dzieci odzyskać. Nie wiem, może ona teraz mądrzejsza będzie, może zrozumie. Januszek, jej mąż, mówi, że bardzo ją to wszystko zmieniło. Ale na jak długo tego wystarczy, tego nie wiadomo...

Powiedziała do mnie spadaj

Przez ścianę z córką mieszka jej matka. Ale do córki nigdy nie zachodzi. - One jakoś dziwnie żyją, jedna z drugą nie odzywa się. Irena nic sobie nie da powiedzieć. Może to dlatego, że ją matka do domu dziecka oddała. Wróciła tu dopiero, jak 18 lat miała. I tak żyją do tej pory, jak pies z kotem - słyszymy we wsi.
Matka Ireny Alicja Urbańczyk otwiera drzwi. Drobna siwa kobieta, ze zniszczoną twarzą. Powściągliwie odpowiada na pytania o córkę, wnuki.- Ja tam nigdy nie chodziłam, to i nic nie wiem - macha ręką. - Nieraz dzieciaki przyleciały. Ale ona nie chciała się odzywać, to co ja będę się narzucać. A dzieciaki? Były za nią i to bardzo. Paweł tylko nawalał ze szkołą. Ale tak to wszystko dobrze było i ona za dziećmi bardzo była. Dlaczego tam nie chodziłam? Jak kiedyś do niej poszłam, to powiedziała mi krótko: spadaj! To co ja będę się do niej pchać.
Urbańczykowa przyznaje, że oddała przed laty córkę do domu dziecka. - Tak jakoś wyszło - mówi. - Nie pamiętam, ile miała lat, jak wróciła - kobieta bąka pod nosem, że już nic więcej nie powie. - Chyba nie będą jej tam trzymać latami - rzuca mimochodem na koniec. - Może mądrzejsza wróci, przestanie głupieć…

Dom? Trochę tęsknię

Dzieci decyzją sądu trafiły w dwa różne miejsca - gdzie indziej Paweł i Ania, i gdzie indziej Zuzia i Agata. Byliśmy w domu, gdzie przebywają Paweł z Anią. Mieszkają razem z ośmiorgiem innych dzieci, w 140-metrowym mieszkaniu.
- Czują się coraz lepiej. Właściwie nie wspominają domu, nie rozmawiają na ten temat - mówi ich obecna opiekunka. Zostaną u niej do czasu wyjaśnienia sprawy przez Sąd Rodzinny. A potem? Dom dziecka albo rodzina zastępcza.
Paweł to drobny chłopiec. Nie wygląda na swoje 11 lat. Trochę przestraszony, ale chętnie rozmawia z ludźmi. Na pytania o dom i matkę, bąka pod nosem, że trochę tęskni, no i że chciałby wrócić. Ale jak zostanie u cioci, to też będzie dobrze. Bardziej ożywia się podczas rozmowy na inne tematy, przy pytaniach o szkołę. Najbardziej lubi plastykę, nie bardzo przepada za angielskim. No i nie lubi rano wstawać do szkoły. Uśmiecha się też na wspomnienie ucieczki z siostrą, kiedy to całą wieś, policję i strażaków na nogi postawili.
Jego siostra wygląda na śmiałą dziewczynkę. Ale wyraźnie nie lubi obcych. Niezbyt chętnie też rozmawia o rodzinie. Wesoło rozprawia natomiast o psiakach, które zostały w domu. Chwali się, że ostatnio nauczyła się wiersza.
- Paweł jest trudnym dzieckiem, wymaga pomocy pedagoga - dodaje opiekunka. - Ale chodzi do szkoły, uczy się. Widać, że się stara. Ania też przykłada się do nauki. Mają ogromne zaległości, ale pomalutku je nadrabiają. Są bardzo spokojne, takie normalne, zwykłe dzieci. Z nimi będzie dobrze, tylko trzeba im dać trochę czasu.
* * *
W koszalińskim Sądzie Rodzinnym trwa postępowanie o pozbawienie rodziców czwórki rodzeństwa praw rodzicielskich. Matka przebywa obecnie na leczeniu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!