- Putin pójdzie tak daleko, jak pozwolą mu na to Ukraińcy. Nic nie wskazuje na to, że ta wojna szybko się zakończy - mówią Sasza i Swietłana, którzy uciekli z Ługańska ogarniętego regularnymi działaniami wojennymi. W ich dom trafił jeden z pocisków. Nie mają już do czego wracać. - Przeżyliśmy tułaczkę, jaką trudno sobie wyobrazić ludziom żyjącym spokojnie na zachodzie Europy. Głowy państw spotykają się, rozmawiają i nic z tego nie wynika. Tymczasem - tam w Ługańsku - giną niewinni ludzie.
Pociski latające nad domem, ciągłe strzały i wybuchy. Godziny, dni i tygodnie spędzone w piwnicy, bez wody i prądu. Strach o to, czy uda się przeżyć kolejny dzień. Tak wyglądały ich ostatnie tygodnie w Ługańsku, który stał się dla nich miastem pułapką. - W mgnieniu oka okazało się, że zdecydowana większość ludzi żywi wielką miłość do Rosji i nienawiść do Ukrainy. Sąsiad był w stanie z zimną krwią zastrzelić sąsiada. Nawet w rodzinach dochodziło do dramatów, bo jeden brat popierał Majdan, a drugi był za Putinem. Nie wierzcie w to, że tam zginęło tylko kilkaset osób. Na własne oczy widzieliśmy mnóstwo mogił. Ludzie nie byli w stanie godnie pochować swoich bliskich. Widzieliśmy ciała przykrywane tylko kawałkiem materiału w ogródkach. Jak ktoś obok nich przechodził i je poznawał, to pisał imię lub nazwisko ofiary.
Skąd ta wojna? - Przed Majdanem wszyscy w Ługańsku żyli zgodnie. Między Rosją i Ukrainą granica była tak naprawdę tylko na papierze. Mam nadzieję, że wiecie, kto za tym stoi. Piekło rozpoczęło się, gdy we wszystko wmieszał się Putin. Okazało się, że w Ługańsku nie ma kto zadbać o bezpieczeństwo. W mieście pojawiły się niezliczone bandy, a z czasem regularne wojsko. Widok czołgów i pojazdów opancerzonych nikogo już później nie dziwił - opowiadają.
Z Ługańska uciekali najpierw na pieszo, później autobusem do Charkowa. Dwa miesiące spędzili w miasteczku w pobliżu granicy z Rumunią. Przyjaciel namówił ich, by skorzystali z pomocy agencji pracy w Kijowie i by wyjechali do Polski. Praca początkowo była w przetwórni drobiu. Swietłana źle ją znosiła. Chorowała od niskich temperatur. Już tylko telefoniczny kontakt z pośrednikiem zaprowadził ich do Koszalina. - Mamy tu tylko nocleg, ale jesteśmy bez środków do życia. Nie chcemy żadnej jałmużny, tylko pomocy przy znalezieniu pracy. Musimy zacząć życie od nowa - mówią. Ich dorośli synowie zostali na Ukrainie. Sasza i Swietłana liczą na to, że kiedyś uda im się tam wrócić. Tęsknią za domem, za rodzinnymi stronami. Ale czy to kiedyś będzie jeszcze Ukraina?
Jeśli chcesz pomóc
Osoby, które są zainteresowane jakąkolwiek formą wsparcia dla małżeństwa z Ługańska, proszone są o kontakt pod numerem telefonu 502 359 472
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?