- To musiało być 28 września – mówi Jerzy Leonowicz. Świst, huk i ból. Pocisk moździerzowy trzasnął tuż obok niego. Podrzuciło go w górę, przed oczami zrobiło się ciemno i na chwilę stracił oddech. Potem zaczął kaszleć i wymiotować krwią. Wybuch poharatał mu nogi, rozorał pierś i podziurawił plecy. Miał szczęście. W następnej piwnicy był powstańczy punkt opatrunkowy. Próbował wstać - nie dał rady. Zanim zobaczyły go sanitariuszki, we własnej krwi przeczołgał się kilkanaście metrów. Miał szesnaście lat.
Z granatami na czołgi
Jerzy Leonowicz urodził się na kresach II Rzeczpospolitej. Do stolicy z rodzicami i młodszym bratem przeprowadził się w latach 30. Potem ojciec zmarł, a matka wysłała go z powrotem na wschód, do ciotki. W 1941 roku zjawili się Niemcy, a oni wrócili do Warszawy. - Zamieszkaliśmy na Żoliborzu - mówi koszalinianin. Nastolatków w szeregi Armii Krajowej nie przyjmowano, pozostały Szare Szeregi. Został przyjęty i zaczął roznosić ulotki. Jednego razu przez miesiąc widział dymy nad żydowskim gettem, innym razem trafił na jedno podwórze tuż po masowej egzekucji. Zaschnięta krew poprzetykana była kwiatami, które pojawiły się nie wiadomo skąd. Widział gniew w oczach ludzi i czuł żądzę odwetu w sercu. Wszyscy wiedzieli, że Niemcy z tego miasta spokojnie nie odejdą.
1 sierpnia 1944 roku Jurek wraz z dwoma kolegami był w swoim mieszkaniu. Czekali. Od kilku dni cała Warszawa czuła, że coś się święci. Niemcy uciekali na zachód, a pod Warszawę podchodziły olbrzymie armie sowieckie. Napięcie było olbrzymie i było kwestią czasu, kiedy eksploduje. Nagle usłyszeli strzały: najpierw pojedyncze, a potem całe serie. Na Żoliborzu walki zaczęły się wcześniej - przed godziną 17. Jakiś transport broni wpadł na niemiecki patrol i pierwsze kule zaświstały po oknach. Niedługo potem karabiny zaterkotały w całej Warszawie - Wiedzieliśmy, że się zaczęło. Nie zastanawialiśmy się ani chwili: idziemy! Wybiegliśmy na ulicę i zaraz natknęliśmy się na oddział powstańców. Patrzymy, a oni pędzą do klatki, po schodach, na najwyższe piętro. My za nimi! Kilka sekund później ziemia się zatrzęsła i wjechały czołgi. Ale zaraz się wycofały, bo z naszego piętra poleciały granaty - wspomina pan Jerzy. Zostali z oddziałem. Przypadkowo trafili do słynnej 9. Kompanii Dywersyjnej "Żniwiarz". Początkowo za całe uzbrojenie musiały wystarczyć mu "filipinki" - granaty produkowane w powstańczych warsztatach. Potem dostał pistolet i wreszcie karabin. Rwał się do walki tak samo jak pozostali. Wszyscy wierzyli w zwycięstwo.
Brałem karabin i waliłem
Zaczęły się walki. Z początku traktował to jak przygodę. Przez ulicę przebiegał jak przez szkolne boisko: wyprostowany, bez uskoków. Pierwszy raz serce podeszło mu pod gardło, gdy snajperska kula otarła się o jego włosy. Drugi, gdy usłyszał ryk "krowy". Wielkiego, niemieckiego moździerza, który wyrzucając z siebie pocisk wył jak opętany. - "Uciekaj!" - coś krzyknęło mu w głowie. Zbiegł z rumowiska, pociągając za sobą kolegów. Kilka sekund później to właśnie miejsce zamieniło się w morze ognia. Wtedy pojawił się strach i świadomość, że i on może zginąć. Potem zobaczył rannych i zabitych kolegów.- Co się wtedy czuje? Nie myśli się o tym, co się widzi. W człowieku coś się wyłącza, bo inaczej by zwariował. Ten mechanizm działał też wtedy, gdy dostrzegło się niemieckiego żołnierza. Brałem karabin i waliłem w niego, nie myśląc, że to człowiek. Po prostu strzelałem i już - wspomina. 21 sierpnia dostali rozkaz szturmu na Dworzec Gdański. Niemcy pochowali się w bunkrach i sprowadzili nawet pociąg pancerny. Jurek został przydzielony do obsługi karabinu maszynowego: podawał taśmy z nabojami. A dookoła rozpętało się piekło. Pociski waliły we wszystko i wszystkich. Rannych i zabitych wynosili na zdjętych drzwiach. Mimo szaleńczej odwagi powstańców, atak się nie udał.
Im dłużej powstanie trwało, tym częściej pojawiało się zwątpienie. Powoli docierała do wszystkich świadomość, że kapitulacja to kwestia dni. Czuli się opuszczeni i zdradzeni. Pomimo to żadnego rozprzężenia nie było. - Po prostu wiedzieliśmy, że tak trzeba. Że trzeba być wiernym sobie i ojczyźnie do samego końca. Tak nas wychowano - mówi powstaniec.
Rentgen na kartce od papieru
Dla niego powstanie skończyło się 28 września. Tego dnia na jego oczach zginął jego kolega. Dowódca wysłał go do rodziców zabitego z informacją, gdzie i kiedy będzie pogrzeb. Matka i ojciec ruszyli z Jurkiem z powrotem. Nagle obok nich wybuchł pocisk. Mężczyzna zginął na miejscu, a kobieta zmarła kilka dni później. Młody powstaniec został ciężko ranny i cudem doczołgał się do punktu sanitarnego. Potem przenieśli go do szpitala w jakiejś piwnicy. Lekarze postawili na nim krzyżyk, ale on żył. Najgroźniejsze okazały się rany obu nóg. Odłamki utkwiły w stawie skokowym i nie wiadomo było, czy będzie chodził. W szpitalu doczekał kapitulacji. Kilka dni później trafił do szpitala w Tworkach. Tu go trochę "pocerowali". Wyjęli część odłamków, zrobili nawet rentgen. A że nie było wtedy kliszy zdjęciowej lekarz, który robił prześwietlenie, to co na nim zobaczył, narysował ołówkiem na kartce (zachowała się do dziś!). I to na jej podstawie zrobiono operację. Potem gips i nauka chodzenia.
Do Warszawy wrócił w lutym 1945 roku. Odnalazł brata i matkę. W niezłym stanie przetrwał też ich dom. Stolica jednak praktycznie przestała istnieć. Po kilku miesiącach podjęli decyzje: jadą na ziemie odzyskane. Chcieli dotrzeć do Szczecina, ale Rosjanie puszczali pociągi tylko do Koszalina. Zostali. Chciał normalnie żyć, zaczął studiować w Wyższej Szkole Handlu Morskiego w Sopocie. Jednak władza ludowa nie lubiła powstańców i wsadziła go do więzienia na trzy lata. Także i potem często dawała mu odczuć, że za nim nie przepada. A że z kolei on lubił mówić, co o niej myśli, to często był zwalniany z pracy pod byle pretekstem.
Dziś ma 94 lata. Pamiątki z powstania, jakie mu zostały, to oprócz papierowego rentgena kawałki odłamków, które omal go nie zabiły. Jeden, ten wyjęty przez lekarzy, trzyma w małym pudełeczku. Inny ciągle tkwi w nodze.
Czy drugi raz poszedłby do powstania? - Bez wahania - odpowiada. Wie, że ten niepodległościowy zryw zakończył się klęską i potwornymi ofiarami oraz zniszczeniami. Pewnie też z góry był skazany na militarne niepowodzenie. - Ale to właśnie dzięki niemu uniknęliśmy losu Litwy i nie staliśmy się kolejną republiką ZSRR - przekonuje. Zapewnia, że dzięki podjętej walce polscy żołnierze zadali kłam temu, co głosił Stalin, że AK nie istnieje, a jeżeli jest, to nie chce walczyć lub współpracuje z Niemcami. A skoro AK się nie liczy, to można gadać tylko z komunistami. Ci zaś pewnie zaraz poprosiliby o to, aby Polskę wcielić do radzieckiej rodziny i w ogóle znikłaby z mapy Europy. - Jednak faktu wybuchu powstania nie można było zamieść pod dywan. Stalin musiał zgodzić się na to, aby Polska, choć nie suwerenna, była oddzielnym państwem. A w tamtych warunkach to było nasze trudne zwycięstwo - mówi Jerzy Leonowicz.
Przez długie lata płonąca Warszawa śniła się Jerzemu Leonowiczowi co noc. Znowu walczył, ramię w ramię z koleżankami i kolegami, którzy wtedy zginęli. Odwiedzał ich tam, gdzie zostali na zawsze. Tylko on zdążył się zestarzeć, a oni nadal uśmiechali się do niego swoimi dwudziestoletnimi uśmiechami. I puszczali mu „oko”, że jest już dobrze, że już ich nic nie boli. – To byli wspaniali ludzie – mówi przez łzy.
echodnia.eu Adam Michcik jak oddać ważny głos - na region
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?