- Nigdy nie zapomnę, jak kilkanaście lat temu, około południa wybrałam się do kościoła - mówi Krystyna Wolska, 55 -letnia mieszkanka Koszalina. - Wystroiłam się jak na świąteczny dzień przystało i na wszelki wypadek wsiadłam do autobusu. Stałam na wysokości głównych drzwi. Gdy autobus zatrzymał się na przystanku, drzwi się automatycznie otworzyły, a na mnie wylały się ze trzy kubły zimnej wody. Pozostali pasażerowie ryknęli śmiechem, a ja byłam wściekła. Nawet nie wiem, jak cała mokra, w zniszczonych ubraniach, wróciłam do domu - wspomina.
Śmigus dyngus to jedna z wielu tradycji, która przeszła do tradycji chrześcijańskiej ze świata pogańskiego. Bez lanego poniedziałku trudno sobie dziś wyobrazić Święta Wielkanocne. Ale w mieście ten zwyczaj nie ma nic wspólnego z oczyszczającym polewaniem wodą. Stał się elementem tradycji, na którym przechodzimy do porządku dziennego, nie nadając mu jakiegoś specjalnego znaczenia.
Między żartami a chuligaństwem
Jednak był czas, gdy hordy młodzieńców szalejących na ulicach miasta z wiadrami pełnymi wody, sprawiały, że lany poniedziałek był dla wielu przechodniów wręcz zagrożeniem i strach było z domu wyjść.
- Umawialiśmy się z kolegami z osiedla około godziny ósmej rana. Każdy z nas z wiadrem, albo największą jaką znalazł butelką w ręce. I zaczynaliśmy polowanie - wspomina śmigusa sprzed dziesięciu lat dziś 25- letni mieszkaniec Koszalina, Marcin. - Była taka niepisana zasada, że lejemy tylko do godziny dwunastej. Ale nie było wyjątku, czy to babcia, czy młoda dziewczyna, żadna sucha się nie prześlizgnęła.
Zjawisko ocierającej się o chuligaństwo miejskiej „mokrej roboty” stało się na tyle powszechne, że żaden serwis informacyjny w świąteczny poniedziałek nie mógł obyć się bez relacji ze obchodzenia śmugusa-dyngusa w iście barbarzyński sposób. Nierzadko także wprost niebezpieczny.
Marcin za nic nie przyzna się teraz matce, że do ulubionych śmigusowych „żartów” jego kolegów było zrzucanie na „wystrojone do kościoła” kobiety balonów i worków napełnionych wodą - z wysokości. - Mieliśmy taki ulubiony wieżowiec naprzeciwko kościoła. Z okien na klatce schodowej zrzucaliśmy te „bomby z wodą” na ludzi, którzy przechodzli chodnikiem obok bloku - przyznaje.
Przestali, gdy jednej z potraktowanych w ten sposób kobiet spadły i potłukły się okulary. Rozpoznała jednego z napastników, poszła do jego rodziców. Ci za okulary zapłacili, a chłopcy zrozumieli, że przekroczyli granicę między zabawą związaną ze świątecznym obyczajem, a zwykłym chuligaństwem.
I tylko sąsiadka przemknęła
- Zdarzenia, które prowadzą do zniszczczenia mienia, czy poczucia krzywdy u osoby oblanej wodą, nie mają nic wspólnego z tradycją - mówi Piotr Simiński, komendant Straży Miejskiej w Koszalinie. Bo gdy w grę wchodzi nie zabawa, ale np. zalany sprzęt elektroniczny, zniszczone ubranie, czy kolizje drogowe, pojawia się kodeks wykroczeń a nawet skierowanie sprawy do sądu. Najbardziej niebezpieczne jest zrzucanie „wodnych bomb” z wysokości, bo tutaj kłaniają się zasady fizyki - ważący kilka kilogramów worek, spadając z dziesiątego piętra, może wyrządzić wielką krzywdę. - Na szczęście w ostatnich latach takich zdarzeń mamy coraz mniej - mówi Piotr Simiński. - Na pewno do znacznego ograniczenia takich chuligańskich wybryków przyczyniły się wzmorzone patrole szczególnie w okolicach kościołów - dodaje komendant.
Tym, którzy przesadzali z oblewaniem, strażnicy mogli wymierzyć 500-złotowy mandat. Ale pod warunkiem, że osobnik z wiadrem w ręce miał co najmniej 17 lat. W przypadku młodszych sprawę w swoje ręce musiał brać sąd rodzinny. Stosowna informacja była wysyłana także do szkoły.
Być może rzeczywiście prewencja zrobiła swoje, ale z drugiej strony młodzież też sama z siebie jest coraz mniej chętna do biegania z wiadrami po osiedlu. - Rok temu zebraliśmy grupę, z dziesięciu chłopaków, ale nie mieliśmy wiader, tylko butelki w wodą. Postaliśmy trochę na podwórku, czekając aż jakaś dziewczyna na dwór wyjdzie. Ale gdzie tam. Nikogo nie było. Tylko sąsiadka się przemknęła. Postaliśmy trochę, pooblewaliśmy się nawzajem i wróciliśmy do domu - wspomina 13- Kajetan, mieszkaniec „Przylesia”, największego koszalińskiego osiedla. - W domu polałem siostrę, trochę mamę, ale krzyczała, żeby jej podłóg nie moczyć, i było po dyngusie. W tym roku bedzie pewnie podobnie - mówi Kajetan.
- U nas dzieciaki co najwyżej w Halloween po domach chodzą. A w lany poniedziałek, jak mieszkam tu już kilka ładnych lat, nikogo nie widziałem - mówi mieszkaniec osiedla Unii Europejskiej.
Kubeł zimnej wody może nas spotkać jeszcze w starych dzielnicach miasta, głównie w Śródmieściu, ale pod warunkiem, że będziemy zaglądać na podwórka, gdzie zbiera się młodzież z okolicznych kamienic.
Perfumy albo woda ze szklanki
Co ciekawe, wyłączywszy chuligańskie występki, wodą oblewają się nawzajem przede wszystkim chłopcy lub młodzi mężczyźni. A jeszcze kilkadziesiąt lat temu każda młoda panna robiła wszystko, by być oblana od stóp do głów. To wiadczyło m.in. o jej atrakcyjności. - Niby każda z nas przed chłopakami w tym dniu uciekała, ale prawda była taka, że jak któraś w ten dzień oblana nie została, to zalewała się potem po kryjomu łzami - wspomina Jadwiga Makaroj, dziś 70 -letnia mieszkanka Koszalina.
Jako młoda dziewczyna mieszkała w podlubelskiej wsi. Tam zwyczaj lanego poniedziałku był bardzo żywy. Dotyczył przede wszystkim młodych.
- Myśmy w ten sposób mogli spędzać ze sobą czas. Nie było kina, kawiarni, nie było praktykowane, by spotykać się w domu. A tak mogliśmy część świąt spędzić we własnym gronie, wśród śmiechu i żartów, wzajemnego obłapywania - mówi. - Teraz moje wnuczki sobie czegoś takiego nie wyobrażają. Dyngus ogranicza się do pokropienia wodą ze szklanki, albo perfumami, czego nie lubię. I tyle.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?