Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Historia: Anna w Szczecinku wysiadła na chwilę. Została tu na całe życie

Marian Dziadul [email protected]
Fot. Marian Dziadul
W marcu 1946 roku wysiadła z wagonu na dworcu w Szczecinku. Wyglądała normalnie, czyli w drelichu i kufajce. - Taka wtedy moda była - śmieje się Anna Arciuszkiewicz, dziś 95-letnia mieszkanka Barwic.

Wyszła wtedy z wagonu, żeby rozprostować kości, bo już prawie miesiąc spędziła w niewygodnej podróży do nowej Polski. I już za chwilkę - z dziesięcioletnim synem Frankiem i teściami - miała jechać dalej, do Koszalina. Chodzi tak Anna po peronie, rozgląda się z ciekawością dookoła, a tu zaczepia ją kolejarz. Pyta, skąd przybywa?
- Ja mu wtedy odpowiedziałam, że wracam z raju.

Kolejarz nie dał się jednak zbić z pantałyku. Wypytuje dalej: gdzie mieszkała przed wojną?

- Mieszkaliśmy w Bursztynie, takiej niewielkiej miejscowości, co leżała pomiędzy Lwowem i Stanisławowem. Kolejarz długo mi się przyglądał. W końcu nie wytrzymał: "Ty jesteś Anka Rychlicka?!" Bo ja po pierwszym mężu nazywałam się Rychlicka - tłumaczy starsza pani.

- Proszę sobie wyobrazić, że ten kolejarz to był Józek Baran, co przed wojną do jednej szkoły ze mną chodził. Józek - widząc mnie taką zachechłaną, pyta dalej: "Anka, gdzie są twoje futra i kapelusze?!". Śmiałam się do niego, że dobrzy ludzie wszystko nam odebrali, porządni towarzysze.

To właśnie Józek Baran podpowiedział Annie, że nie ma sensu jechać dalej. W okolicy Szczecinka stoi dużo pustych poniemieckich gospodarstw. Jedno można zająć i rozpocząć nowe życie. Anka wróciła do wagonu: po Franka i teściów. Z dworca pojechali, najpierw do Józka Barana, a od niego - do pobliskiej wsi Chłopowo. Rzeczywiście, Józek mówił prawdę. Sporo było we wsi ładnych opuszczonych gospodarstw. Na dobry start dostali od państwa jedną krowę.

Ich syberiada
Za mąż, za Mariana Rychlickiego, który był urzędnikiem we Lwowie wyszła w 1934 roku. Dwa lata później urodził im się Franek. Zamieszkali, z teściami, w ładnym dworku. To była porządna polska rodzina. Radzieccy towarzysze mogliby śmiało o niej powiedzieć: "polskie pany". Dlatego Rychliccy w pierwszej kolejności zostali wyznaczeni do komunistycznej resocjalizacji na Sybirze. Enkawudziści przyszli po nich w nocy, na spakowanie dobytku dali godzinę.

- Co mogliśmy zapakować? Jedna walizeczka z ciepłymi ubraniami dla Franka, druga dla nas, trochę jedzenia. Na tyle pozwolili. Nikt nie wiedział, dokąd po co i na jaki czas wywożą - pani Anna wzrusza ramionami. - W każdym razie w jednej chwili staliśmy się nędzarzami.

Zginął pod Kołobrzegiem
Ponad miesiąc jechali na ten Sybir, w bydlęcych wagonach. W okropnych warunkach: w zaduchu, chłodzie i ciasnocie. Z pociągu wysadzili ich w Świerdłowsku.

- Zakwaterowali nas w drewnianych barakach. Potem przekwaterowali do Nowosybirska. Co tu na ten temat można długo gadać: głód, mróz i robactwo! - pani Anna na dłuższą chwilę przerywa bolesne wspomnienia. - Kilka lat później, większą grupą, uciekliśmy do Taszkientu. My przywykliśmy do syberyjskich wiatrów i mrozów, a w Taszkiencie było gorąco. Ludzie padali jak muchy.

Mąż pani Anny zaciągnął się do tworzonej w Związku Radzieckim polskiej armii. Wraz z nią ruszył na wojnę z hitlerowcami. Jego szlak bojowy skończył się pod Kołobrzegiem. Jeszcze do Anny dotarł z frontu list od męża, z wojenną fotografią. Pisał, że stoją pod Warszawą.

- Z centymetr kurzu na nim było. Tylko białe zęby było mu widać na zdjęciu - uśmiecha się sybiraczka. - Pod Kołobrzegiem odłamek pocisku wyrwał mu lewy bok. Najpierw został pochowany pod latarnią morską. A potem w zbiorowej mogile.

Chata się zaludniła
U sąsiadów na chrzcinach poznała Jana Arciuszkiewicza, który przed wojną mieszkał także na Kresach Wschodnich, w okolicach Oszmiany. Wpadli sobie w oko, choć ślub wzięli parę lat później.

- On w Chłopowie był gospodarzem. Opowiem ciekawą historię - pani Anna aż pęka ze śmiechu. - Zaraz po wojnie Arciuszkiewicz miał dwa konie i wóz. Raz jechał do domu. Ruskie go zatrzymali na drodze i zabrali mu te konie z wozem. Bo motocykl im się zepsuł. No to wrzucili go do rowu. A Arciszkiewicza zostawili z niczym na drodze. Takie były wtedy porządki.

Annie i Janowi Arciuszkiewiczom urodziło się trzech synów: Antoni, Szczepan i Michał. Dom im się zaludnił, bo jeszcze przecież był Franek. A do tego Jan (po wojnie nie wrócił w swoje rodzinne strony i utraconej ojczyzny) ściągnął spod Oszmiany sześcioro swoich dzieci, które już wtedy nie miały matki. Byłoby ich jeszcze więcej, ale na Sybirze pani Anna pochowała córeczkę Janinę.

- Jak nas wywozili, ja byłam w drugim miesiącu ciąży. Jania umarła w nocy, przy mojej piersi - łezka zakręciła się w oku pani Anny. - Ładna była dziewczynka.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!