Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marcin Kozak, prezes AZS Koszalin o najsłabszym sezonie od kilkunastu lat [rozmowa]

Rafał Wolny
Kilka kolejek przed końcem sezonu zasadniczego AZS Koszalin praktycznie nie ma szans na awans do ćwierćfinałów. O fatalnym wyniku Akademików rozmawiamy z włodarzem klubu, Marcinem Kozakiem
Kilka kolejek przed końcem sezonu zasadniczego AZS Koszalin praktycznie nie ma szans na awans do ćwierćfinałów. O fatalnym wyniku Akademików rozmawiamy z włodarzem klubu, Marcinem Kozakiem archiwum
Kilka kolejek przed końcem sezonu zasadniczego AZS Koszalin praktycznie nie ma szans na awans do ćwierćfinałów. O fatalnym wyniku Akademików rozmawiamy z włodarzem klubu.

Czy zarząd AZS Koszalin poda się do dymisji?
Mieliśmy spotkanie z radą nadzorczą i decyzja co do ewentualnych kroków personalnych należy do niej. Ja ze swej strony mogę powiedzieć, że oddaję się do dyspozycji. Pomimo tego, że architektów tegorocznego zespołu już w klubie nie ma, z racji pełnionej funkcji biorę pełną odpowiedzialność. I uszanuję każdą decyzję, która miałaby przynieść sukces klubu.

To oddanie się do dyspozycji to taki gest „pro forma”, ponieważ zarząd cały czas znajduje się w dyspozycji właścicieli klubu i ci nie potrzebują aprobaty do jego odwołania. Czy zarząd nie powinien po prostu samemu złożyć dymisji?
Trzeba pamiętać, że sezon się jeszcze się nie skończył, a funkcjonowanie klubu to nie jest zabawa i nie sprowadza się tylko do rozgrywania meczów. Tu są zaangażowane środki finansowe, aspekty prawne, kwestie organizacyjne. Wysoce nie fair byłoby dziś, kiedy sezon jeszcze w toku – zejść z tego statku. Trzeba doprowadzić sprawy do końca i wtedy przyjdzie czas na kluczowe decyzje. Ja swoją decyzję mam już w głowie i ją podejmę.
Nieudany wynik sportowy może się zdarzyć każdemu, ale nie można doprowadzić do tego, żeby w Koszalinie oznaczał on pogrzeb klubu. AZS jest zbyt dobrze zorganizowany i postrzegany, żeby to niszczyć z powodu kiepskiego wyniku.

Ma Pan rację, że nieudany wynik może się zdarzyć, ale w AZS to udany wynik się zdarza – raz na długi czas. Nieudany jest za to regułą.
Na przestrzeni ostatnich trzech lat AZS zdobył brąz i piąte miejsce. Czy to są nieudane wyniki?

Takie wyniki uzyskiwała też Polpharma Starogard Gdański, a gdzie jest dzisiaj. Z drugiej strony spójrzmy na kluby, które są w lidze krócej, jak Rosa Radom czy Polski Cukier Toruń – po nich widać, że się uczą, rozwijają, idą w górę. AZS cały czas jest średniakiem z pojedynczymi przebłyskami. Dlaczego nie potrafimy na trwałe wspiąć się wyżej i sportowy poziom nie idzie w parze z atutami organizacyjnymi, o których Pan mówi?
Znowu się nie zgodzę z tymi pojedynczymi przebłyskami. Poza tym, jeśli mamy porównywać swój rozwój do Cukru czy Rosy, to powinniśmy poczekać kilka lat, kiedy ich staż w lidze będzie porównywalny. Na dzień dzisiejszy to są kluby, które mają bardzo solidnych prywatnych właścicieli, o budżetach znacznie wyższych od AZS. Choć, żeby była jasność, ja uważam, że budżety nie grają…

Co pokazują Czarni Słupsk, którzy nie mają znacznie wyższego budżetu.
Nie wiem, jaki mają, ale na pewno wyższy. Ale, żeby była jasność to nie jest usprawiedliwienie, bo - poza Stelmetem, który wyraźnie odstaje i drugim w kolejności Anwilem – pozostałe kluby mają w większości budżety na podobnym poziomie. Na sukces sportowy składa się jednak wiele czynników: dobór zawodników, aspekty mentalne wewnątrz grupy, trochę szczęścia. Warto byłoby zadać pytanie sztabowi i zawodnikom czy zarząd klubu na którymś etapie nie wywiązał się ze zobowiązań: nie płacił, nie zapewnił odpowiednich warunków treningu, zaplecza medycznego, socjalnego i innych? Jeśli by tak było, to dopiero wówczas moglibyśmy doszukiwać się przyczyn pozasportowych, przez które cel nie został zrealizowany.

To jakie to przyczyny?
Uważam, że mamy bardzo źle dobrany skład. Nie chodzi o pojedynczych graczy, bo są oni dobrzy, ale o całość – niestety, nie tworzą drużyny. Budowę powierzyliśmy trenerowi Davidowi Dedkowi, który całkiem nieźle radził sobie w poprzednich sezonach w Asseco. A także dyrektorowi Piotrowi Kwiatkowskiemu, który jest znany w środowisku i uchodzi za osobę z doświadczeniem i wiedzą. W ramach budżetu te osoby były odpowiedzialne za zbudowanie zespołu na miarę oczekiwań, czyli minimalny cel – awans do play-off. Jako zarząd - poza kontrolą finansową – nie ingerowaliśmy w ten proces. Efekt jest, jaki jest...

Bardzo to wygodne, że winnych nie ma już w klubie i nie mogą się obronić…
Dlatego podkreślam – ja nie chcę obarczać winą dyrektora i trenera. Cała wina spada na zarząd, bo to zarząd odpowiada za każdy szczebel funkcjonowania klubu.

Wobec tego co zarząd zrobił źle?
Może daliśmy zbyt duży kredyt zaufania. Choćby przykład centra. Najpierw szukano go trzy miesiące i, gdyby nie naciski zarządu, pewnie by szukano jeszcze dłużej. Znaleziono Ty Walkera, którego podpisaniu się sprzeciwiałem. Jednak trener Dedek przekonywał, że to jest dokładnie taki zawodnik, jakiego oczekuje. Trudno było postąpić wbrew szkoleniowcowi, który przedstawił określoną filozofię, której zaufaliśmy. Zwłaszcza, że selekcjonował gracza na tą pozycję trzy miesiące.

No właśnie, jak wygląda skauting i mechanizm wyboru zawodników w klubie? Trener zgłasza tylko ogólne preferencje, a zarząd szuka, czy też szkoleniowiec podaje konkretne nazwiska?
Odpowiedzialnym zawsze jest trener. Ewentualnie dyrektor sportowy. Oni mają specjalne programy do skautingu, które analizują graczy. Wykorzystują kontakty, zbierają opinie. Zarząd jedynie dba, by te wybory mieściły się w budżecie, ustala kontrakty i zapewnia odpowiednie warunki, by zespół mógł się skupić tylko na koszykówce.

A czym się zajmuje w klubie wiceprezes Krzysztof Szumski?
Głównie relacjami na linii klub – PLK i PZKosz., którego jest członkiem zarządu. W jego kompetencjach znajdują się także sprawy sportowe. Zarząd działa jednak jako jedno ciało i wszystkie decyzje są podpisywane przez obu prezesów – nie ma decyzji jednoosobowych.

Jak obowiązki wiceprezesa dotyczące spraw sportowych miały się do faktu, że pełną odpowiedzialność za budowę składu ponosili, według Pana, dyrektor z trenerem?
Zgodnie z podziałem ról i obowiązków w zarządzie, wiceprezes prowadził negocjacje i dokonał wyboru trenera. Ja oczywiście ten wybór zaakceptowałem. Dalszy etap budowy zespołu należał już głównie do trenera i dyrektora.

Mówi Pan o doborze graczy przez trenera, natomiast na początku sezonu „uszczęśliwiliście” go pięcioma zawodnikami (Artur Mielczarek, Piotr Dąbrowski, Szymon Łukasiak, Krzysztof Szubarga, Devon Austin), spośród których - pomijając kontuzję Szubargi - David Dedek świadomie zatrzymałby chyba tylko Mielczarka.
Jestem zdecydowanym przeciwnikiem przepisu o dwóch polakach, który szkodzi polskiej koszykówce. Niestety, z racji tego przepisu, budowa składu zawsze zaczyna się od polskich graczy. Takich na odpowiednim poziomie jest jednak niewielu, przez co są drodzy i trudno dostępni. Zwróćmy więc uwagę, że – jak to pan powiedział - „uszczęśliwiliśmy” trenera głównie graczami polskimi. Proszę jednak zauważyć, że to nie jest tak, że trenerowi się kogoś wciska – przyjmując ofertę klubu, wiedział kto w nim zostanie i się na to zgodził.

W takim razie dlaczego zwolniliście Davida Dedka w momencie kiedy nie było już żadnych szans na play-off, zamiast kazać wypić mu to piwo, którego nawarzył?
Przed meczem w Dąbrowie Górniczej szanse jeszcze były. Proszę też pamiętać, że zarząd nie zatrudnia nikogo z myślą, żeby go zwolnić. Jednak w trakcie sezonu oceniamy sytuację i doszło do tego, że konflikty i frustracje w zespole narosły do tego poziomu, że taka reakcja była konieczna. Ubolewam nad tym, że musieliśmy zwolnić Davida Dedka, ale było to podyktowane chęcią wejścia do play-off. To była przemyślana decyzja, po szerokich konsultacjach ze sztabem, drużyną, ludźmi wokół klubu.

Tyle że podjęta tak późno była już bezcelowa. Kryzys zaczął narastać od początku roku. Dlaczego wówczas nie zareagowaliście?
Ma pan rację, że już dwa miesiące temu były pierwsze sygnały, że coś jest nie tak. Odbyliśmy wtedy rozmowę z trenerem, a on zdiagnozował problem na swój sposób, odsunął A.J. Waltona i przedstawił plan naprawczy. Chciałem, aby David Dedek dokończył sezon, więc mu zaufaliśmy i spełniliśmy jego oczekiwania. Został sprowadzony rozgrywający, podkoszowy, a po niezależnym od nas incydencie z Ra’Shadem Jamesem oraz Devonem Austinem – także rzucający. Nie mogliśmy zwolnić trenera nie dając mu czasu na wdrożenie nowych zawodników i szansy realizacji planu naprawczego.

Teraz liczyliście, że sytuację poprawi oddanie zespołu niespełna 25-letniemu drugiemu trenerowi bez doświadczenia?
Tak. Właśnie na to liczyliśmy. Kamil Sadowski był bardzo szanowany przez zespół. Nie było powodów, by wątpić w jego autorytet trenerski bądź dyscyplinę na zajęciach. Cały zespół z wyraźnym zadowoleniem przyjął to rozwiązanie i zgodnie zadeklarował pełne wsparcie i profesjonalną współpracę z Kamilem. Efekty tych zapewnień można było zobaczyć w Dąbrowie Górniczej... (AZS przegrał 53:73 - red.).

Wspomniał pan o konfliktach wewnątrz drużyny. Odnoszę wrażenie, że drugi sezon z rzędu to zawodnicy „zwalniają” trenera. Czy lepszym ruchem, nawet kosztem tych ostatnich szans na awans do play-off, nie byłoby zwolnienie zawodników, którzy wyraźnie pokazują, że nie mają ochoty grać w Koszalinie, a pozostawienie trenera i dogranie sezonu tymi ambitnymi i kilkoma juniorami? W koszykarski świat poszedłby jasny przekaz, że w AZS nie ma pobłażania.
Każdy ma prawo mieć swój punkt widzenia, ale zapewniam, że nie jest tak, że w AZS rządzą zawodnicy. Nie jesteśmy jedynym klubem, który wykonuje podobne ruchy. Jeśli chodzi o sezon poprzedni, to nie mogę mówić o szczegółach rozstania z trenerem, bo wciąż toczymy spór. Oczywiście, patrząc wstecz, pewne decyzje mogłyby być inne. Natomiast muszą być podejmowane szybko, na bieżąco i zawsze jest to robione w jak najlepszej wierze. Dopiero czas pokazuje, czy były właściwe. Tak, jak w medalowym sezonie. Wówczas spadła na nas fala krytyki po wysokich porażkach z dwoma najsłabszymi zespołami. Miałem naciski, żeby zwalniać zawodników, że nie ma już o co grać. Stanąłem jednak wtedy murem za drużyną, wygraliśmy osiem meczów i zdobyliśmy brąz.

No tak, ale wtedy problemem nie był brak ambicji niektórych zawodników. Teraz jest inaczej.
Absolutne się zgadzam – to jest zasadnicza różnica. Tam było więcej ludzi z charakterem. Dziś nie mamy wyraźnego lidera, "pazura". I to nasz główny problem, bo indywidualnie zawodnicy nie są złymi graczami.

Dlaczego zdecydowano się na ściągnięcie Stefhona Hannah? Nie pamiętał Pan jego poprzedniego pobytu w AZS i powodów, dla których trener Andrej Urlep nie chciał go w zespole?
Odpowiedź jest prosta. Za piątego i każdego kolejnego nowego gracza zagranicznego dochodzą koszty licencyjne. Tu wyniosłyby już 30 tysięcy złotych. Musieliśmy trzymać się budżetu i wybierać pośród graczy, którzy już u nas grali, gdyż za takich nie trzeba płacić licencji. Trener Dedek dostał do wyboru Hannah i Dante Swansona – zdecydował się na tego pierwszego.

Później jednak znalazły się pieniądze na licencje Adama Pecháčka i Camerona Gliddona. Czy nie lepiej było je wydać na dużo bardziej newralgiczną pozycję rozgrywającego, zamiast ograniczać poszukiwania tylko do byłych graczy?
Tutaj ważna jest chronologia. Adam Pecháček przyszedł za Ty Walkera, z którym rozwiązaliśmy umowę bezkosztowo. Z racji tego, że Czech został wypożyczony, różnica w wysokości kontraktu obu tych zawodników rekompensowała opłatę licencyjną za niego. Z kolei wybryki Austina i Jamesa i rozwiązanie kontraktu z ich winy, pozwoliły nam opłacić licencję Gliddona oraz jego pensję, która jest niższa niż łączne wynagrodzenie tamtych dwóch zawodników. Kiedy był ściągany Hannah, tych pieniędzy nie było, a James i Austin wciąż byli w zespole - wówczas jeszcze nie braliśmy pod uwagę żadnych dodatkowych licencji.

A czyim pomysłem było ściąganie Australijczyka Camerona Gliddona, zawodnika z drugiego końca świata na zaledwie 10 tygodni. Nie dość, że nie grał poza mocno przeciętną ligą australijską, to trudno było się spodziewać, żeby w tak krótkim czasie zaadaptował się do innej rzeczywistości, koszykówki i zgrał z drużyną, znacznie podnosząc jej poziom. Nie można było poszukać na tę pozycję gracza ogranego w Europie?
Camerona Gliddona znaleźli i bardzo chcieli trenerzy Dedek i Sadowski. Dokładnie go przeskautowali i nie wyobrażali sobie innej opcji. Dodatkowym atutem był fakt, że był w cyklu meczowym, a jednocześnie mógł przyjechać niemal natychmiast. Do tego znajduje się w szerokiej kadrze silnej reprezentacji Australii.
Potem oglądałem mecz z Anwilem, w którym zawodnik wychodzi po tygodniu przygotowań i nie ma na niego żadnych zagrywek. Mało tego – przez pierwsze minuty praktycznie nie dostaje piłki. Proszę nie oczekiwać ode mnie, żebym ustalał zagrywki zespołu. Od odpowiedniego wykorzystania takiego gracza jest sztab szkoleniowy. Dlaczego tego nie zrobił? Nie wiem.

Wróćmy na chwilę do Jamesa i Austina. Dopuścili się naprawdę poważnych wybryków – przyjście po pijanemu na trening, nieobyczajne zachowania w parku wodnym. Tymczasem klub rozwiązuje z nimi umowy za porozumieniem stron, zamiast zwolnić dyscyplinarnie.
Porozumienie stron nie oznacza, że podajemy sobie ręce i udajemy, że nic się nie stało. W tym przypadku polegało ono na tym, że zawodnicy przyznali się do winy i zrzekli wszystkich obecnych oraz przyszłych świadczeń wynikających z kontraktu. Nasza reakcja była natychmiastowa i zdecydowana - pożegnali się z drużyną i bardzo boleśnie to odczuli.

Skoro jesteśmy przy umowach, to jak wygląda sytuacja z Krzysztofem Szubargą?
Umowa została rozwiązana w listopadzie, spisaliśmy porozumienie i Krzysztof Szubarga jest wolnym graczem. W Koszalinie na razie pozostaje ze względów rodzinnych, choćby dlatego, że jego dzieci chodzą tutaj do szkoły.

A jak wyglądają rozliczenia z Igorem Miliciciem?
Umowa została wypowiedziana na podstawie zapisów, a trener Milicić ją podważył. Wystąpił do sądu, nasi prawnicy odpowiedzieli na pozew i czekamy na rozstrzygnięcie.

Zaczynaliśmy ten sezon z koncepcją stawiania na młodych. Wydaje się jednak, że upadła ona już trakcie rozgrywek. Czy mimo wszystko będzie kontynuowana w przyszłym sezonie?
Praca z młodymi graczami była jednym z atutów Davida Dedka, który nam się bardzo spodobał. Obserwując projekt Asseco, uważam go za jeden z lepszych projektów w polskiej koszykówce. Jednak, jak sam pan zauważył, ta koncepcja upadła jeszcze za obecności trenera Dedka w Koszalinie. My się absolutnie w to nie wtrącaliśmy i nie wywieraliśmy na trenera presji, żeby ograniczał minuty młodych graczy na rzecz lepszych wyników. Jeśli chodzi o kontynuowanie tej koncepcji, to dużo będzie zależało od tego kto będzie nowym szkoleniowcem i jaką przedstawi wizję.
Co do zawodników, to Igor Wadowski ma ważny kontrakt na przyszły sezon i nie widzę powodów, dla których miałby go nie wypełnić. Jeśli chodzi o Macieja Kucharka, to jest po ciężkiej kontuzji i wszystko zależy od jego powrotu do zdrowia. Z kolei Mikołaj Witliński ma jakieś swoje ambicje i decyzja będzie należała do niego. Jest jeszcze koszalinianin Paweł Śpica - chciałbym, żeby miał tu szanse rozwoju i grania.

W rozmowach kontraktowych młodym graczom obiecywano między innymi grę w drugim zespole w przypadku mniejszej liczby minut w pierwszym. Tymczasem rezerwy nie powstały. Co z tym planem?
Osobiście jestem zwolennikiem takiego rozwiązania i od początku pracy w AZS zabiegam o powstanie drugiej drużyny AZS. W Koszalinie jest duży potencjał wśród młodych zawodników, ale oni w pewnym wieku nie mają już gdzie trenować. Dlatego takie młodzieżowe zaplecze ściśle związane z AZS jest doskonałym pomysłem. Do tej pory jednak nie udało się zawiązać porozumienia z koszalińskim środowiskiem koszykarskim. Przedstawiliśmy swoje założenia, ale nie zostały one przyjęte przez KUKS, z którym chcieliśmy współpracować. Druga strona coś stworzyła i chciała pozostać niezależna, ale żeby ten projekt miał sens, musiałby być ściśle związany z AZS i uzależniony od jego władz. Zrobię wszystko, żeby powstał. Być może uda się to w porozumieniu z MKKS Żak, z którym współpracujemy.

Straty wizerunkowe i sportowe po przegranym sezonie to jedno, ale dochodzą jeszcze straty finansowe. Nie obawiacie się odwrotu sponsorów? Od dłuższego czasu próbuję na przykład uzyskać z Grupy Azoty informację czy jest zainteresowanie dalszą współpracą Zakładów Chemicznych Police z AZS, ale koncern milczy. Z drugiej strony słyszymy o jego planach zdecydowanego wejścia w piłkarską Pogoń Szczecin. Czy nie ma obaw, że słaba postawa sportowa spowoduje, że stracicie te 400-500 tysięcy złotych rocznie z tego źródła?
Takie działania, jak pańskie, zwłaszcza w takim momencie politycznym, w przypadku spółki skarbu Państwa, mogą naszej umowie tylko zaszkodzić. Na razie obowiązuje ona do końca czerwca 2017 roku. Realizujemy konsekwentnie zapisy tej umowy i nie widzę podstaw, by nie została wypełniona. Nie jest jednak naszą rolą domaganie się deklaracji jej przedłużenia – o tym będziemy rozmawiać kiedy będzie dobiegała końca. Natomiast żadna umowa sponsorska nie ma zapisu, że gwarantuje sukces portowy i myślę, że to nie będzie główny aspekt, który Zakłady Chemiczne Police będą oceniać przy ewentualnych rozmowach.

O potencjale i przyszłości klubu stanowią głównie kibice i kiedy po przegranych meczach słyszę nawoływanie do wpuszczania za darmo albo w ogóle nie przychodzenia, to jestem zdziwiony. Tak nie robią ludzie, którzy dobrze życzą klubowi czy ogólnie sportowi. To jest działanie na szkodę. Kibice powinni być taką dźwignią, która gwarantuje, że nawet po przegranym sezonie klub ma solidne podstawy, by się odbudować. U nas po porażkach zaraz pojawiają się głosy, żeby wszystko zaorać i wszystkich zwolnić, a nikt nie myśli o konsekwencjach w dłuższej perspektywie.

Trochę Pan upraszcza, bo w przypadku AZS bardziej chodzi o styl, a nie samą porażkę. Poza tym kibice mają bardzo ograniczone możliwości i swoje niezadowolenie mogą najłatwiej wyrazić właśnie poprzez jakiś bojkot, transparenty, domaganie się darmowego wejścia. Innych środków nie mają. Poza tym nie można zwolnienia zarządu utożsamiać z końcem klubu, bo Pana nie było - AZS działał; Pana nie będzie – AZS dalej będzie działał. Klub to jest wyższa wartość niż działacze.
Oczywiście, ja sam byłem kibicem i moja obecność w AZS to jest moja pasja. Nie jestem przyspawany do stołka i jeśli przyjdzie ktoś, kto gwarantuje, że zespół będzie wszystko wygrywał, to ja pierwszy będę całym sercem za nim. Nie bronię kibicom krytykowania, wyrażania frustracji. To ich prawo i w ten sposób pokazują, że im zależy. Chcę tylko zaapelować do wszystkich, którym na tym klubie zależy – żeby go w trudnych momentach wspierali. To ma największą wartość. I nieważne kto będzie stał na czele AZS – ja będę zawsze kibicował, pomagał i wspierał ten klub.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!