Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Po spektaklu płaczę

Joanna Boroń
Żanetta Gruszczyńska-Ogonowska podczas spektaklu "...syn".
Żanetta Gruszczyńska-Ogonowska podczas spektaklu "...syn". Agnieszka Olczyk-Kot
ROZMOWA z Żanettą Gruszczyńską-Ogonowską, aktorką koszalińskiego teatru

"... syn"

"... syn"

To psychologiczne studium kobiety, która z miłości utraciła kontrolę nad własnym życiem. Pod wpływem wielkiego uczucia podejmuje złe decyzje. Doprowadzają ją one do punktu, w którym musi poświęcić własne dziecko.
Spektakl miał premierę 6 października zeszłego roku. "... syna" zobaczyć można na deskach koszalińskiego teatru i w Warszawie, na gościnnych spektaklach.

- Za brawurowo odegraną rolę w monodramie Michała Siegoczyńskiego "... syn" zostałaś uhonorowana prestiżowym wyróżnieniem przez jury V Ogólnopolskiego Przeglądu Monodramu Współczesnego. "... syn" to sztuka bardzo emocjonalna, wstrząsająca. Ile kosztuje aktora zagranie w takim spektaklu?
- Dużo. Bardzo dużo. Fantastyczne było to, że mogliśmy z reżyserem Michałem Siegoczyńskim pracować nad tym kilka miesięcy, więc to wszystko, też emocje, było rozłożone w czasie. Najpierw Michał mnie poznawał, sprawdzał. Dopiero gdy już znaliśmy się bardzo dobrze, stworzył dla mnie ten tekst.

Dzięki temu kwestie, które wypowiadam, nie są papierowe, tylko bardzo żywe, pełne prawdziwych emocji.

- Jak to się stało, że powstała sztuka specjalnie dla Żanetty Gruszczyńskiej-Ogonowskiej?
- Do tego, by zrobić monodram, bardzo namawiał mnie mąż. Na początku trochę się broniłam. Myślałam, że jestem za młoda, że to jeszcze nie ten etap. Ale potem pomyślałam sobie, czy muszę mieć 60 lat? Czy muszę z tym czekać do gali z okazji 30-lecia mojej pracy twórczej?

Zaczęłam szukać tekstu i rzecz jasna kogoś, kto mnie poprowadzi. Pojechałam do Kalisza na spektakl "Jak zjadłem psa", w którym grał mój kolega Marek Sitarski, a reżyserował Michał Siegoczyński. Po spektaklu wiedziałam, że znalazłam reżysera. Rozmowy trwały kilka miesięcy. Nie od razu chciał się zgodzić.

- Od razu wiadomo było, że będziecie pracować nad czymś skrojonym na twoją miarę?
- Nie. Na początku to miał być monodram "Jordan" Anny Reynolds o dzieciobójczyni. Dość szybko doszliśmy jednak do wniosku, że chcemy zrobić coś swojego na bazie tego pomysłu, coś świeżego, co mocno wstrząśnie naszą polską publicznością. I tak powstał autorski spektakl Michała Siegoczyńskiego.

- Jak już jesteśmy przy publiczności... Co widzisz od strony sceny na twarzach ludzi podczas tego spektaklu?
- Najpierw ogarniam całą widownię. Wybieram sobie twarze, do których mówię, to bardzo ważne, takie monologi trzeba mówić do kogoś. W przełomowych momentach publiczność reaguje podobnie, bo tak jest ta sztuka napisana.

Są momenty niewiarygodnej ciszy, są momenty na śmiech, na każdym spektaklu ktoś płacze. Czasem jest to dyskretny płacz, czasem wręcz ryk. Obserwując publiczność staram się w jakiś sposób pokierować jej emocjami.

Czasem widzę, że widzowie nie chcą płaczu, więc rozładowuję napięcie. Czasem wręcz przeciwnie - podkręcam maksymalnie. Pamiętam jeden ze spektakli. Po jego zakończeniu podszedł do mnie mężczyzna i powiedział, że obiecał sobie, że będzie silny, ale pod koniec przedstawienia tama pękła. I dobrze, ten spektakl ma oczyszczać.

- Porozmawiajmy o scenie rozbieranej. Miałaś opory przez roznegliżowaniem się przed publicznością?
- Gdy Michał o tym wspomniał po raz pierwszy, to mnie zmroziło. Gdy jednak doszliśmy do prac nad tą sceną wiedziałam, że tak musi być, że to ważne dla sztuki i dla postaci, którą gram. Co ważne, ten sceniczny negliż nie ma w sobie nic seksownego.

Pamiętam, jak koledzy z obsługi technicznej byli rozczarowani, że zamiast stringów są barchanowe majtki.

- Czy wcielając się w taką skomplikowaną emocjonalnie postać, można emocji nie przenosić do domu, czy można je po prostu zostawić w garderobie?
- Staram się nie być aktorem egzaltowanym, za mocno nie przeżywać poza sceną, lubię mocno stąpać po ziemi. Ale czasem to bardzo trudne. Emocje po tym spektaklu staram się wymaszerować. Robię porządki, pranie, prasowanie. A i tak mi się potem ten "... syn" w jakiejś formie śni.

- Po premierowym spektaklu płakałaś za kurtyną...
- Tak. Po tym spektaklu zawsze płaczę. Ale po tym premierowym płakałam bardziej. To był ważny dzień. Dużo pracy, czasu i serca włożyłam w ten spektakl. Chciałam, by publiczność to poczuła. Tym spektaklem chciałam też coś udowodnić tym, którzy nie wierzyli, że to się może udać.

- Z nieco innej beczki... Spektakl rozpoczyna się od przeboju Dody. Lubisz Dodę?

- Doceniam jej głos i proste, życiowe teksty jej piosenek. Prywatnie to nie jest moja muzyka, ale do tego spektaklu pasuje idealnie.

Cały pomysł na tę historię to wykorzystanie pop kultury, nie tylko Dody, ale i zapożyczeń z różnego rodzaju tokszołów i innych popularnych programów. Wracając do Dody. Moja mama, gdy usłyszała, że będę śpiewać jej piosenkę, bardzo się ucieszyła, bo ją ten tekst wzrusza. Dokładnie o ten efekt tu chodziło.

- Publiczność często ma okazję cię słuchać. Jak to jest z tym twoim śpiewaniem?
- Śpiewam, bo lubię. Od dziecka. To taki mój nerwowy nawyk. Jak coś nabroiłam albo jak mi było źle, to śpiewałam. Tak już zostało. Cieszę się, że mogę czasem śpiewać na scenie.

- Zabawmy się w złotą rybkę. Jeśli byś mogła wybrać sobie muzyczny repertuar, to co to by było?
- Coś z charakterem, z pazurem, coś, gdzie oprawa aktorska jest tak samo ważna, jak melodia i tekst. Słodkie piosenki są nie dla mnie. Mam dobry głos, ale nie dość wyszkolony.

- Wracając na ziemię: warto było zagrać w tym spektaklu? Chciałabyś powtórzyć to doświadczenie?
- Pewnie, że warto. Z zawodowego punktu widzenia i z ludzkiego. Chętnie bym jeszcze kiedyś popracowała nad tego typu tekstem.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!