Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

W 365 dni biegiem dookoła świata. Niesamowita historia

Marzena Sutryk, [email protected]
– Miałem aparat z samowyzwalaczem, a więc miałem kilkanaście sekund, żeby się ustawić do zdjęcia. A więc ustawiałem aparat, przypinałem się szybko do wózka, żeby wyglądało, że biegnę i robiłem sobie zdjęcie – opowiada Piotr Kuryło.
– Miałem aparat z samowyzwalaczem, a więc miałem kilkanaście sekund, żeby się ustawić do zdjęcia. A więc ustawiałem aparat, przypinałem się szybko do wózka, żeby wyglądało, że biegnę i robiłem sobie zdjęcie – opowiada Piotr Kuryło. Archiwum
Piotr Kuryło to człowiek, który w 365 dni obiegł kulę ziemską. W imię pokoju. Mówią o nim: drugi Forrest Gump.

- Uprawiałem różne dyscypliny sportowe, ale zawsze w czasie rozgrzewki jest bieganie i stwierdziłem, że w biegu czuję się najlepiej - mówi Piotr Kuryło. - To chyba ukryty talent. Mam trzech braci i wszyscy biegali maratony.

Pan Piotr to z zawodu górnik. - Ale do tej pory nie pracowałem jeszcze w zawodzie - dodaje.

Z czego dziś żyje? Czym się zajmuje? - Jeżdżę głównie na spotkania z ludźmi i opowiadam im o mojej wyprawie -odpowiada, przy okazji dając kolejny autograf na swojej książce "Ostatni maraton", którą na podobnych spotkaniach sprzedaje.

Na początek wokół domu
Piotr Kuryło - jak sam opowiada o sobie - od urodzenia mieszka w małej wiosce na Podlasiu. Zawsze interesował się sportem. Uprawiał boks i kung fu. Po powrocie z wojska był kilka lat sołtysem swojej wsi. Biegać zaczął po trzydziestce.

Początkowo biegał na krótszych dystansach. A zaczynał od... biegania wokół własnego domu. Potem trasy były coraz dłuższe, doszły maratony, następnie biegi na 100 i więcej kilometrów. Przekonywał się, że bieganie, to zmaganie się z własnymi słabościami fizycznymi, ale też psychicznymi. Pokonywał je. Wyprawy trwały nawet po kilka miesięcy. Pojawił się m.in. pomysł, by przebiec Polskę wzdłuż i wszerz.

- W 2007 pobiegłem do Grecji, tam był bieg do Sparty na 246 kilometrów - opowiada.
Na swoim koncie ma sporo sukcesów. M.in. pierwsze miejsce w biegu 12-godzinnym w Rudzie Śląskiej i drugie miejsce we wspomnianym biegu z Aten do Sparty.

- Biegałem też po Europie. Wybierałem trasy, które pokonywałem przez dwa miesiące. Po 8 latach fanatycznego biegania, doszedłem do wniosku, że to wszystko za dużo kosztuje. To przede wszystkim odbijało się na mojej rodzinie. I postanowiłem, że już nie będę biegał. I taką obietnicę złożyłem żonie. Powiedziałem tylko, że jeszcze obiegnę świat i na tym będzie koniec.

Samotnie w świat
- Wytypowanie trasy na mapie trwało chwilę - dodaje. - Spojrzałem: tu pobiegnę, tu popłynę kajakiem, tu pobiegnę, dalej przelecę samolotem, znowu pobiegnę i znowu przelecę i pobiegnę i już. Plan był prosty, że będę biegł na zachód tak długo, jak się da, aż wrócę od strony wschodniej. - Przygotowywałem się przez pół roku i to nie tyle były treningi, co załatwianie wiz do USA, do Rosji itd. - tłumaczy. Skąd ten cały pomysł?

Chciałem pobiec, żeby pokój zwyciężył. Tam, skąd pochodzę, na Podlasiu, to w czasie wojny zginęło mnóstwo ludności cywilnej - uzasadnia cel wyprawy i pokazuje kolejne zdjęcia, które przywołują wspomnienia.
W drogę dookoła świata wyruszył z Augustowa. To było 7 sierpnia 2010 roku. Bez większych pieniędzy przy duszy, bez znajomości języków obcych, z wózkiem wypełnionym niezbędnym ekwipunkiem i z kajakiem przypiętym do wózka, który ciągnął za sobą - ruszył w długą trasę. Biegł samotnie.

Życzliwi na drodze
- Dziennie biegłem średnio 70 kilometrów, od świtu, aż do zmierzchu. Spałem w różnych miejscach, w namiocie, w kajaku, w parkach, ale też u ludzi. Jadłem w biegu, żeby się nie zatrzymywać. Nie gotowałem, jadłem suchy prowiant. Poza tym dzikie zwierzęta jakoś sobie radzą bez gotowania, a my jesteśmy jak te zwierzęta.

W Europie jego menu stanowiło głównie mleko i chleb. W Stanach, jak mówi, mleko przestało przypominać mleko, więc pił dużo wody. W Rosji jadł znowu chleb i pił mleko, ale jadł też słoninę i kiełbasę. - Wódkę też mi tam dali - opowiada. - No to mówię, że nie piję. A kobieta mówi: bierz, jak będzie cię coś bolało, to posmarujesz i ci przejdzie.

Wyliczył, że biegnąc 365 dni, zdarł aż 15 par butów. Przyznaje, że w jego samotnej wyprawie bardzo dużo pomogli mu obcy ludzie, których spotykał pokonując kolejne kilometry.

- Przeważnie życzliwie reagowali. Zatrzymywali się na trasie, dawali parę groszy, pytali, czy pomóc - opowiada Kuryło.

Ciepło wspomina Polonię w Stanach
- Założyli mi konto, dawali pieniądze, dzięki którym mogłem przetrwać. Zapraszali też na różne spotkania, gdzie opowiadałem o tym, co robię i po co biegnę - mówi.

Wspomina też, jak w Stanach pokonywał dystans od parafii do parafii.

- Tam zatrzymywałem się. Księża pozwalali, abym po mszy, gdy opowiadałem o mojej wyprawie ludziom, brał od nich pieniądze, które zechcieli mi ofiarować. I w ten sposób zarabiałem na dalszy bieg, żeby przetrwać - przyznaje.

W Rosji
Kolejnym etapem podróży była Rosja. Tu doleciał ze Stanów samolotem. Był marzec 2011. Znowu pobiegł dalej. Tam m. in. spotkałem Polkę, która wyszła za mąż za Rosjanina. I ona zorganizowała konferencję z moim udziałem.

No to znowu wykorzystałem moje 5 minut. Powiedziałem Rosjanom, że mają mądrego prezydenta. Miedwiediew wtedy rządził. A mądry, bo nie wysłał wojsk do Afganistanu, a przecież ja biegłem dla pokoju.

Dwa tygodnie później dobiegł do tajgi. Biegnę, a tu w pewnej chwili zatrzymuje się samochód. Wysiadają dwie dziewczyny i mówią, żeby z nimi wrócić do wsi. No to pojechałem. Tam na podwórzu była szopa, z niej szedł dym, para. Już miałem uciekać, bo myślę sobie: tajga, zimno, może chcą mnie zjeść. A tu drzwi się otwierają i okazuje się, że to sauna była. Oj, było tam bardzo gorąco...

- Stamtąd podążyłem dalej. I znowu dziwny przypadek. Na swojej drodze spotkałem dziewczynę, która sprzedawała miód. W przeliczeniu na nasze słoik był za 80 złotych - kosztował prawie tysiąc rubli. Pomyślałem: nie kupię, na co mi ten miód? Pobiegłem więc dalej, ale nie dawało mi to spokoju. Pomyślałem: przebiegłem Stany, bo ludzie mi pomogli, to teraz ja muszę pomóc. Zawróciłem, wziąłem ten miód. Chwilę później pojawiły się znowu wątpliwości: po co mi w środku tajgi miód za tysiąc rubli?! I zdarzyło się coś zaskakującego. Na trasie zatrzymał się samochodem jakiś Rosjanin i zapytał, czy nie chcę pieniędzy - dał mi wtedy 5 tysięcy rubli.

Bieg przez tajgę dość mocno wymęczył naszego sportowca. Trzy tygodnie bez kąpieli i prania, biegłem brudny i śmierdzący, a nie było się gdzie zatrzymać. W końcu na szczęście dotarłem do miejsca, gdzie mogłem przenocować i zebrać siły - kontynuuje swą opowieść.

Chwile grozy
- Było ich trochę, i to różnych, począwszy od wilków i niedźwiedzi, poprzez walkę z żywiołem, a skończywszy na tubylcach w Rosji, którzy stanęli mu na drodze. Ubrani byli na czarno, jeden z nich podszedł z nożem i zapytał o kamerę, o diengi. Mówię, że ja nie turysta, że sportowiec i biegnę dla pokoju dookoła Ziemi. Popatrzyli na siebie i powiedzieli: mołodiec. Zapytali, czy mi jakoś pomóc. I wtedy pomyślałem, że nie ma ludzi do końca złych - wspomina.

Wcześniej, w Stanach, gdy po drodze spotkał plemię indiańskie, to mówi, że wtedy też się wystraszył: Z filmów pamiętałem, że Indianie skalpują. No to pomyślałem, że nie ma co się zatrzymywać na nocleg, trzeba biec dalej. I pobiegłem. A tu patrzę: jedzie furgonetka, w środku Indianie. No to myślę sobie: nic z tego, będą skalpować! A oni do mnie: czy "water" (ang. woda) chcę. Zapytałem też, czy są w lesie grizzly. Oni mówili, że "no", ale za to, że kojoty są. To potem w nocy paliłem ognisko, żeby te kojoty przepłoszyć.

Ale nie tylko kojoty spędzały sen z powiek Kuryły. Po drodze zdarzył się i wilk: - Jak zobaczyłem te czerwone ślepia w ciemnościach, to dostałem wtedy takiego przyspieszenia - wspomina.

Były też i niedźwiedzie, w Rosji: - Tam ze strachu przed nimi, to biegłem od mostu do mostu, żeby przenocować, bo wiedziałem, że tam się będę mógł przed nimi ukryć. A gdzieś w lesie, to różnie by się mogło skończyć.

Umknął śmierci
Opatrzność nad nim czuwa. W Portugalii bowiem, podczas przeprawy przez rzekę Tag, otarł się o śmierć. Omal nie utonął.

- Płynąłem kajakiem i trafiłem na silny wodospad - opowiada.

To była prawdziwa walka z żywiołem. Choć miałem kamizelkę, to ściągnęło mnie bardzo głęboko pod wodę. Ledwo dawałem radę. Wtedy, w pewnej chwili, jakby czas zatrzymał się na moment. W głowie wiele myśli. I z jednej strony diabeł szeptał, że i tak zginę. A z drugiej strony kartę wyjął anioł - były na niej twarze moich dzieci.

To dodało mi sił. Wiedziałem, że nie mogę nabrać więcej wody w płuca, że muszę się wydostać na powierzchnię. I udało się! Ale to nie był jeszcze koniec, bo w pobliżu był kolejny wodospad. Ostatkiem sił chwyciłem się gałęzi. Ja przetrwałem, mój kajak już nie.

Razem z kajakiem stracił też mapy i pozostałą część ładunku. Po wszystkim, gdy sięgnąłem do kieszeni, to znalazłem kartkę z modlitwą od żony, a tam słowa: Ten, co będzie ją nosił, nie utonie. Wtedy pomyślałem: jestem słaby.

Z dala od domu
- Ten bieg wiele zmienił dodaje na koniec. Zachowanie ludzi pokazało mi, że trzeba dawać innym dobro. Stałem się też bardziej religijny. Bóg pokazał mi, co najważniejsze to moje uczynki miłosierdzia wobec bliźniego.

Co najbardziej dokuczało w drodze? - Samotność i tęsknota za domem - mówi dziś. - Pewnego dnia na pustyni w Arizonie zobaczyłem samochód. Zatrzymał się, wysiedli z niego ojciec i córka. Chwilę później pojechali dalej. Wtedy dotarło do mnie, że ja już mogę więcej nie zobaczyć moich córek. I gdyby wtedy, tam gdzieś w pobliżu było lotnisko, to bym od razu wsiadł do samolotu i wrócił do domu. Finał wyprawy był zaplanowany na 6 sierpnia 2011, w Augustowie, skąd startował.

- I muszę się do czegoś przyznać - mówi. - Im bliżej było mety, tym okazywało się, że mam za dobry czas. Gdy zostało mi do Augustowa 20 kilometrów, to przez 2 dni ukrywałem się w lesie, żeby nie być za wcześnie na mecie.

Znowu w drogę
Piotr Kuryło sprawia wrażenie człowieka, który nie może dłużej usiedzieć w jednym miejscu. Może stąd też m. in. biorą się kolejne pomysły na kolejne wyprawy? Bo po wyprawie dookoła świata przyszedł czas na inny pomysł, by przepłynąć kajakiem pod prąd Wisłę.

- Tak też nazwałem swoją akcję "Zawsze pod prąd", chciałem to zrobić dla niepełnosprawnych, którzy całe swoje życie mają pod prąd - tłumaczy intencję.

Jak powiedział, tak zrobił. Tym razem też dopiął swego. Choć nie było łatwo. - Na tej rzece to modliłem się czasami, żeby ktoś w końcu ukradł mi ten kajak - żartuje.

Przed Piotrem Kuryłą kolejne wyzwanie. Teraz chce wyruszyć na rowerze do Władywostoku. To też będzie wyprawa w imię pokoju. Wystartuję 1 czerwca, w Dzień Dziecka. To dlatego, żeby wszystkim przypomnieć, że dzieci najbardziej cierpią podczas wojny.

A więc znowu nie będzie go dłuższy czas w domu.
- Ja powiedziałem, że nie będę biegał, ale nic nie mówiłem o rowerze - śmieje się.

Piotr Kuryło urodził się 1972 w Prusce Wielkiej. To polski maratończyk i ultramaratończyk. Laureat Kolosa 2011 za tzw. "wyczyn roku", czyli przebiegnięcie wokół kuli ziemskiej przez Europę, Stany Zjednoczone i Rosję. Pokonał łącznie około dwudziestu tysięcy kilometrów.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!