- Mimo dziesiątków ról, na przykład pierwszoplanowej w "Nocy świętego Mikołaja", widzowie kojarzą Pana chyba najczęściej z charakterystyczną postacią Henia Lermaszewskiego z serialu "Dom". Wcielił się Pan też w rolê szemranego kelnera z "Dziewczyn do wzięcia", czy Romana, czarnego charakteru w "Karate po polsku". Sporo tych cwaniaczkowatych i komediowych postaci w Pana karierze. Nie ma Pan ich dosyć?
- Miałem szczęście grać dokładnie w każdym gatunku i z tego cieszę się najbardziej. Prawdą jest, że od pewnego czasu staram się już nie grać bohaterów z półświatka. Dla odczarowania takiego wizerunku zagrałem nawet rolę księdza, ale jak widać, po takiej serii, to za mało! (śmiech). Kiedyœ zaczepiła mnie na ulicy pewna kobieta. Powiedziała do mnie: "Panie Zbyszku, ja i cała moja rodzina kochamy pana bardzo. Moglibyśmy zjeść pana po kawałku, ale prosimy, niech pan nie gra już więcej takich szemranych postaci".
- Takie wyznanie z ust przypadkowo spotkanej osoby miało dla Pana znaczenie?
- Dlaczego nie? Poruszyło mnie to, bo przecież każda rola jest dla aktora wyzwaniem, a jeœli gra negatywną postać tak sugestywnie, że budzi u widza niechęć, czy nawet odrazę, to znaczy, że się spisał. Zakładamy, że widzowie to wiedzą i wyłącznie za to nas doceniają. No ale, jak zresztą widać, bywa z tym różnie. Po tamtym spotkaniu powspomina³em swoje role i postanowiłem przystopowałem z wcielaniem się w typków spod ciemniej gwiazdy. A co do "Karate po polsku", to wcale nie chciałem grać bandziora Romana. Miałem już na koncie podobne role i bojąc się zaszufladkowania, odmówiłem reżyserowi Wojciechowi Wójcikowi. No ale on mi na to: "Zbyszek, nikt mi lepiej od ciebie tego nie zagra".
- Podobno statystował Pan już jako dziecko. Dlaczego więc wybrał Pan na szkołę średnią technikum mechaniczno - elektryczne?
- Bo mama mówiła, że chłopak powinien mieć zawód. A z tym statystowaniem było tak, że mieszkaliśmy niedaleko wytwórni filmowej. Jako dzieciak dowiedziałem się, że to dobry sposób na zarobienie paru groszy, a mnie się marzył rower. No i tak zarobiłem na najlepszy rower w dzielnicy. Po technikum pracowałem jako technik maszyn drukarskich w pewnym wydawnictwie, ale dalej chodziłem na próbne zdjęcia. Potem padła propozycja od Janusza Kondratiuka. "Dziewczyny do wzięcia". Startowałem do szkoły filmowej w Łodzi i wszystko wskazywało na to, że się dostałem, ale okazało się, że przyjmą mnie, jeśli pojawił się w przyszłym roku. Ponoć musiałem zrobić miejsce dla kogoś protegowanego. Zdzisiu Maklakiewicz pogratulował mi wtedy, mówiąc ze uśmiechem, że studia tylko by mnie zepsuły. Dał mi też pewną radę, mogącą być przesłaniem dla wszystkich młodych aktorów. Powiedział, żebym nie przejmował się tym, że czasem gram niewielkie role, bo często bywa tak, że zapamiętuje się właśnie epizody. "Wyobraź sobie scenę w teatrze: siedzi główny bohater, a tu wchodzi kamerdyner, który ma na tacy miauczącego kota" mówił. "Kogo widz zapamięta? Pamiętaj, i z epizodu można zrobić perełeczkę!".
- Ostatnio nie widać Pana w nowych produkcjach, dlaczego?
- Bo scenariusze, które dostaję, są mało interesujące. Może za mało mamy dobrych scenarzystów? Może są kiepsko opłacani? Na szczęście jestem w tej dobrej sytuacji, że nie muszę gonić za pieniędzmi. Jestem fanem dobrego kina amerykańskiego. Lubię być zaskakiwany. Takiego zaskoczenia szukam w scenariuszach, które do mnie trafiają. Mogę zagraæ nawet epizod, byle w dobrym filmie.
- Często zdarzają się takie spontaniczne reakcje na pana widok, jak tej kobiety, która chciała Pana "zjeść po kawałku"?
- Oj często! Nie ma zmiłuj. Ale ja na to nie narzekam. Moją ciocią była przedwojenna gwiazda, Lucyna Szczepańska, nazywana "słowikiem Warszawy". Po latach wróciła do Polski z USA. Zapytała mnie: "Zbyniu, to ty jesteś aktorem?" ja na to: "Tak ciociu". "To ktoś z rodziny pójdzie w moje ślady!", ucieszyła się. "Ale pamiętaj, że masz zawsze kochaną publiczność, bo dzięki niej możesz być tym kim jesteś. Aktorzy są dla niej, szanuj ją". No i gdy w Kołobrzegu pewien mężczyzna podszedł do mnie i wyznał, że mnie kocha, podziękowałem, choć mimo wszystko żałowałem że to nie kobieta! (śmiech)
- Dwa lata temu odsłonił Pan pomnik ofiar katastrofy samolotu LOT-u Lisunow Li-2 pod Tuszynem. W 1951 roku zginął w niej Pana ojciec, kapitan tej maszyny, Marian Buczkowski. To tragedia, której przyczyną oficjalnie miały być złe warunki atmosferyczne i błąd pilota. Ale ostatnio mówi się, że prawda była inna.
- Miałem pół roku kiedy to się stało. Nie poznałem ojca. Mama została z trzema synami. Jako chłopak od mamy wiedziałem tyle, że tata zginął. Dużo później, jako dorosły, dowiedziałem się prawdy. Ojciec przyleciał ze Szczecina do Łodzi. Dalej mieli lecieć do Krakowa, ale ojciec zgłosił awarię silnika i odmówił dalszego lotu. No ale przecież radzieckie maszyny nie mogły się psuć.
Ubek zagroził ojcu bronią i zmusił do startu. Krótko potem samolot zawadził o linię wysokiego napięcia i roztrzaskał się. Nikt tej katastrofy nie przeżył. Zginęło dwunastu pasażerów i czterech członków załogi. Żałuję, że nie doprowadziłem do odsłonięcia tego pomnika gdy jeszcze żyła mama. Ale cieszę się, że w to upamiętnienie historii, o której nawet w mojej rodzinie nie wolno było mówić głośno, zaangażowały się PLL LOT, Szkoła Orląt w Dęblinie i wielu lotników seniorów. Mój przyjaciel, lotnik powiedział mi po zakończeniu zabiegów o ten pomnik: "Wiesz Zbyniu, gdybym to ja był twoim ojcem, byłbym z ciebie dumny." Więcej nie było mi trzeba.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?