Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Historia: Byliśmy w obozie zagłady

Monika Makoś
Alina Dąbrowska (z lewej) Jan Michalski i Maria Stroińska. Za nimi Peter Galetzka z fundacji "znaki nadziei”, która sfinansowała byłym obozowiczom pobyt w Kołobrzegu.
Alina Dąbrowska (z lewej) Jan Michalski i Maria Stroińska. Za nimi Peter Galetzka z fundacji "znaki nadziei”, która sfinansowała byłym obozowiczom pobyt w Kołobrzegu. Fot. Monika Makoś
Jan Michalski, Maria Strojnicka i Alina Dąbrowska przeżyli piekło niemieckich obozów koncentracyjnych. W maju, wraz z 20 innymi obozowiczami, przebywali w kołobrzeskim ośrodku "Lech". Rozmawialiśmy z nimi.

- Można wybaczyć taki koszmar i się pojednać? Dziś jesteście w Kołobrzegu dzięki niemieckiej fundacji.

- Zapomnieć nie można, ale pojednać się i wybaczyć trzeba - odpowiada Maria Strojnicka. - Młodzież pyta mnie często, czy nie mamy w sobie nienawiści do Niemców. Jak możemy nienawidzić dzisiejsze pokolenia Niemców? Zresztą im też nie było lekko.

Alina Dąbrowska: - Młodzież niemiecka pytała jak w ogóle mogę z nimi rozmawiać po tym, co Niemcy mi zrobili? A ja wierzę, że nie wszyscy Niemcy wiedzieli co się działo w obozach. Tam było wszystko tak surowo trzymane, że po jednej stronie był obóz, a po drugiej stronie ludzie myśleli, że to może fabryka. Zresztą bali się nawet myśleć o czymś innym. Zastraszenie było ogromne.

- Jak trafiliście do obozów koncentracyjnych?

- Należałem do organizacji Batalion Śmierci za Wolność (młodzieżowa organizacja konspiracyjna - dop. red.) - wspomina Jan Michalski, więzień obozów w Sachsenhausen i Dachau. - Miałem 17 lat gdy ktoś nas wydał. Wtedy zabrano mnie z domu. Aresztowali jeszcze mojego wujka i kuzyna. Po przesłuchaniach wywieziono mnie do Sachsenhausen i stamtąd do Dachau. Siedziałem 5 lat i 2 miesiące - opowiada.

Maria Strojnicka była więziona w Oświęcimiu i Blankenburg. Do obozu zawieziono ją z Warszawy. - Po Powstaniu Warszawskim zastrzelono mojego tatę, mama była postrzelona w nogę. Z domu zostały gruzy. Mnie i starszą siostrę pognali do Pruszkowa. Tam zgubiłyśmy się. Ja trafiłam do Oświęcimia. Miałam 11 lat. Siostra miała 16 lat i została wywieziona do Ravensbruck, o czym dowiedziałam się później.

- Ja natomiast byłam w tajnej organizacji harcerskiej Szare Szeregi w Pabianicach koło Łodzi - odpowiada pani Alina Dąbrowska. Była w Ravensbruck i Buchenwald. - Równocześnie pracowałam w niemieckiej fabryce zbrojeniowej. Była tam tajna polska komórka wywiadowcza, a że ja miałam kontakt z tajnymi dokumentami, to zostałam wciągnięta do konspiracji. Gdy Niemcy zaczęli się orientować, że coś jest nie tak, to większość polskich inżynierów uciekła, a ja zostałam. Trafiłam do więzienia na rok. Nikogo nie wydałam. Ślad się urwał na mnie. Dwa tygodnie po mnie został aresztowany i zamordowany mój brat. Ja trafiłam do Ravensbruck a później do Buchenwaldu.

- Czy narodowość miała jakieś znaczenie w obozie?

- Nie - kręci głową Jan Michalski. - Nas, Polaków, było w obozie 10 tysięcy i mieliśmy kontakt z innymi narodowościami. Wszyscy się porozumiewali, rozmawialiśmy normalnie. Nie było ważne czy jesteś Rosjaninem, Ukraińcem czy Polakiem. Byli też niemieccy więźniowie polityczni. Najczęściej komuniści.

- Żebyśmy trzymały się razem ze względu na narodowość, to nie - dodaje pani Alina Dąbrowska. - Raczej łączyliśmy się w grupy, bo koleżanka była z tego samego więzienia, miasta czy szkoły. To było istotne, bo się sobie pomagało. Zawsze byłam zainteresowana językami. Gdy przywieziono grupę Serbów, to od razu nauczyłam się trochę ich języka i do pewnego stopnia byłam tłumaczem. Pamiętam Greczynki. One były strasznie traktowane. Dodatkowo im w naszym klimacie było bardzo zimno. Oddałam jednej z nich swój zapasowy sweter. Żal było na nie patrzeć. Pierwsze wrażenie z obozu wiąże się właśnie z nimi. Między blokami były duże kałuże. Woda stała po deszczu. I one w tej brudnej wodzie myły swoje miski, w których później jadły. To był jeden z najgorszych obrazów. Szerzyły się choroby i te dziewczyny umierały.

- Ale opieka medyczna była?

Owszem, była, ale staraliśmy się jej unikać. Gdy chorowałam, to wzięto mnie na pseudomedyczne eksperymenty. Miałam tyfus. Mało jednak pamiętam ten okres - mówi pani Alina.

Maria Strojnicka: - Ja sama się zgłosiłam, bo bardzo bolały mnie zęby. W dobrej wierze poszłam na leczenie, a trafiłam do słynnego doktora Mengele. Borowali mi zęby, robili zastrzyki. Wcześnie straciłam zęby przez te doświadczenia. Oprócz tego zapuszczano nam krople do uszu i do oczu. Nikt nie wiedział co to jest. Efekt był taki, że cały czas leciała nam ropa. Traktowano nas jak króliki doświadczalne.

- W obozie trzeba było ciężko pracować.

-Dzieci w Oświęcimiu nie pracowały. Tylko apele były bardzo długie. Od 17 stycznia, gdy trafiliśmy do Blankenburga, pracowaliśmy przy odgruzowaniu Berlina - dodaje jeszcze Maria Strojnicka.

- Jak wyglądał dzień powszedni?

Jan Michalski: - Wstawaliśmy o 5 rano. Niemcy wypędzali wszystkich. Zaczynał się apel, a w barakach wyznaczeni więźniowie robili porządek. Gdy ktoś próbował uciec, musieliśmy stać dopóki go nie złapano. Bywało, że i 24 godziny. Bez względu na pogodę. Ludzie nie wytrzymywali, padali i umierali. Po apelu była praca. Pracowaliśmy do godziny 14. Dwie godziny przerwy i pracowaliśmy znowu do godziny 18, czasem 19.

- Czym karmiono więźniów?

- Głównie była to marchew, brukiew, liście od buraków. Najgorsza była jednak zupa z pokrzyw. To było coś okropnego. Podobnie jak zupa z rozgotowanej dyni. Kobietom rano dawali ziółka. Można było dostać ich więcej, dlatego można było się ich nie tylko napić, ale trochę się nimi umyć - przypominają sobie nasi rozmówcy. - Ważyłem 38 kilogramów. Niektórzy ważyli od 28 do 32 kilogramów. Ludzie chodzili cały czas głodni. Miałem kolegę, który zwoził marchew do obozu. W sześciu ciągnęli wóz zamiast konia. No i jeden siedział na dyszlu. Ten kolega wybrał sobie dużą marchew i schował, żeby później ją zjeść. Na rewizji Niemcy znaleźli ją. Za karę musiał stać przed bramą wjazdową do obozu. Tą marchew włożyli mu do ust. Wszystkie komanda, które wracały, musiały go zobaczyć, że popełnił takie przestępstwo - wspomina jeszcze Jan Michalski.

- Istniał jakiś opór?

- Nie - kręci głową pan Jan. - Była może jedna próba jakiegoś oporu. Ale tak naprawdę to było niemożliwością. My byliśmy okrążeni płotami z wysokim napięciem. Wokół były wieże z karabinami maszynowymi. Zdarzały się jednak ucieczki. Ale zawsze ich łapano i taki uciekinier wracał przy dźwiękach obozowej orkiestry, a na piersi miał duży napis "Ja jestem znowu z powrotem". Miał bębenek, na którym bębnił. Na placu apelowym czekał już na niego kozioł. Kładł się i dwóch esesmanów go biło - 25 razów na tyłek. Więzień musiał liczyć, jeżeli się pomylił, zaczynali od nowa. Po tym wszystkim dostawał 40 dni bunkra o chlebie i wodzie. Jak to przetrzymał, to już z obozu nie wychodził tylko dawali mu białą naszywkę z czerwonym kółkiem, które miał naszyte na piersi spodniach i plecach.

- Coś jednak pozwalało wam przetrwać ten koszmar.

Maria Strojnicka: - Cały czas myślałam, że wrócę do Warszawy, że mama czeka na gruzach domu. Taki obraz miałam cały czas przed oczyma. To pomagało.

- Ja też nigdy nie myślałem, że nie wyjdę. Powtarzałem sobie, że ja muszę wyjść - dodaje Jan Michalski. - Byli jednak ludzie, którzy nie wytrzymywali psychicznie. Podchodzili po prostu do płotu, w którym było wysokie napięcie, i kończyli ze sobą. Tam nieważne były muskuły tylko psychika.

- Pamiętacie dzień wyzwolenia?

- 29 kwiecień. W obozie zostali już tylko ludzie z armii Własowa. Niemcy pouciekali. Wyzwalali nas Amerykanie. Pamiętam, gdy do obozu podszedł jeden z nich z białą flagą w ręku. Zresztą później okazało się, ze miał polskie pochodzenie. Ludzie go całowali, nosili na rękach. Radość była ogromna. Po wyzwoleniu byliśmy tam jeszcze miesiąc. Gdy opuściliśmy w końcu obóz, posadzili tam tych wszystkich esesmanów. Przywieźli nas raz w niedzielę i musieliśmy ich rozpoznać. Musieliśmy zeznawać - jaki był co robił - odpowiadają byli obozowicze.

- Nie chcieliście się wtedy mścić?

-Byliśmy od nich odgrodzeni. Nie mieliśmy takich możliwości. Ale nastroje takie były. Gdy przechodził taki, którego znaliśmy, to cały grupa wyła, krzyczała. Ale Amerykanie obchodzili się z nimi bardzo dobrze - mówi Jan Michalski.

- Byliście w obozie już po zakończeniu wojny?

- 50 lat nie mogłam tam pojechać - kiwa głową Alina Dąbrowska. - Do tego stopnia nie mogłam się przemóc, że jak byłym obozowiczom zaczęli przysyłać paczki z Niemiec, to ja powiedziałam "żadnych paczek".

- Ja pojechałem tam dopiero w 2002 roku. To było bardzo nieprzyjemnie uczucie - kończy Jan Michalski.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!