MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Jak Sowieci rządzili koleją, a kto mógł, dezerterował

Rajmund Wełnic
Rajmund Wełnic
Władysław Król/ Archiwum Państwowe Koszalin o/Szczecinek/Archiwum Dariusz Tederko
Przez dekady PRL w szczecineckim węźle kolejowym najwięcej do powiedzenia mieli Rosjanie z komendy wojskowego odcinka kolejowego.

Starsi mieszkańcy Szczecinka pamiętają zapewne, że w poczekalni dworca PKP było osobne okienko kasowe z opisem cyrylicą. Tu bilety na pociągi do Sojuza, czyli Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, kupowali oficerowie i członkowie ich rodzin wracający do kraju.

- Nie licząc transportów wojskowych, codziennie do Brześcia na granicy z ZSRR odjeżdżał jeden pociąg z wagonem doczepionym dla żołnierzy i cywilów - wspomina ówczesny pracownik szczecineckiego węzła kolejowego.

A pasażerów nie brakowało, bo Szczecinek, gdzie armia sowiecka miała swój garnizon i bazę paliw, był stacją przesiadkową dla wszystkich pobliskich jednostek wojskowych: głównie z Bornego Sulinowa, ale i z Białogardu czy Bagicza koło Kołobrzegu. W Brześciu w wagonie wymieniano koła na szerszy rozstaw torów obowiązujący w ZSRR i pociąg jechał dalej. Ruch więc na stacji był spory, stare kadry wyjeżdżały, nowe przyjeżdżały i widok czerwonoarmisty na dworcu nie były niczym niezwykłym.

Koordynacją ruchu wojskowego zajmowała się wojskowa komenda odcinka kolejowego, która ulokowała się na jednym z pięter dworca (w drugi skrzydle urzędowała bliźniacza placówka polskiej armii).

- Kierował nią komendant i zastępca, który miał do pomocy z pięciu urzędników i drugie tyle żołnierzy - mówi nasz rozmówca. - Generalnie Rosjanie wtrącali się do wszystkiego, co było związane z ruchem kolejowym. Potrafili nie wpuścić do Bornego naszego pociągu.

* * *
Borne Sulinowo, szczecinecki garnizon, nie mówiąc już o składzie głowic atomowych w Brzeźnicy koło Jastrowia, to były zamknięte bazy wojskowe, niedostępne dla większości Polaków. Rosjanie - a właściwie wszystkie nacje wielkiego imperium - musieli jednak czasami je opuszczać. Przepustki, oczywiście niezbyt często (dlaczego - czytajcie poniżej), otrzymywali nawet szeregowcy. Na ulicach Szczecinka często można było spotkać także żołnierzy wyższych szarżą, również ich rodziny i pracowników cywilnych. Rosjanie i Rosjanki nie musieli mieć mundurów, abyśmy ich poznali z daleka…

Wspomina Ryszard Bańka, szczecinecki dziennikarz, wówczas pracownik kolei:

- Jednym z komendantów wojskowego odcinka kolejowego w Szczecinku był major Nosaczow, postrach wszystkich Rosjan. Jego zastępcą był kapitan Puszkin, pamiętam jak dosłownie płakał, gdy przyszedł rozkaz powrotu do ZSRR. Dla niego to był wyjazd z raju. Wspomniana kasa biletowa była dla wyjeżdżających do Sojuza. Dla nich był też specjalny punkt odpraw celnych. Wyjeżdżający mieli prawo do wywozu jednego „jaszczika”- kontenera. A w tych skrzyniach były cuda (choć głównie ubrania i żywność o długim terminie przydatności - red.), nieboszczycy też.

W latach 80. XX wieku już nieboszczyków wywożono (wcześniej chowano na cmentarzu w Bornem). Zależało to tylko od przyczyny zgonu. „Nieizwiestnych” (nieznanych) nadal chowano w Bornem lub w Białogardzie.

- Pamiętam jednego z celników, który bardzo bał się tych metalowych trumien z szybką (aby rodzina mogła zobaczyć twarz zmarłego - red.) - dodaje nasz rozmówca.

Tak wyjazdy Rosjan pamięta natomiast Henryk Wiech, były komendant policji w Szczecinku:

- Jeśli chodzi o stację kolejową i pracujących tam kolejarzy, a zwłaszcza celników, oni tam byli panami od odpraw i przydziału kontenerów. Od nich zależało, czy i w jakim czasie rodzina wyjeżdżających Rosjan otrzyma kontener. Niektórym wątroby nie wytrzymały, bo na wstępie na kontenerze na każdym rogu musiała stać butelka wódki. Obsłudze stacji przy tamtych układach całkiem dobrze się żyło. To nie tak, że Rosjanie wywozili nie wiadomo co do siebie. Przez pięć lat pobytu u nas gromadzili takie dobra, jak meble, dobry sprzęt radiowy, magnetofony kasetowe, ubrania, komplety jeansowe, kapy żakardowe i każdą liczbę dywanów wełnianych w turecki czy perski deseń. U nich wisiały na ścianach i były świadectwem zamożności. Kupowali za złoto przywożone od siebie.

* * *
Tragiczną kwestią były ucieczki z jednostek wojskowych.

Pani Edyta, pielęgniarka ze Szczecinka: - Kiedyś trafił na chirurgię uciekinier z Bornego. Miał rany postrzałowe. Bardzo szybko po niego przyjechali. Udało się tylko zabezpieczyć rany i podać kroplówkę. Ktoś doniósł. Smutek w jego oczach pamiętam do dziś.

Inny czytelnik: - Miałem 14 lat, leżałem na chirurgii, a naprzeciwko ranny uciekinier z Bornego. Nic nie mówił. Ale jego oczy przez dwa tygodnie mówiły wszystko.

A to wspomnienia mieszkanki Piławy, wsi nieopodal Bornego: - W Piławie na naszych oczach zabili uciekiniera. Byłam nastolatką, pamiętam to do dzisiaj. Po prostu go zatłukli.

Tak pisze o dezercjach Henryk Wiech: - Nie znacie przyczyn i powodów takiego postępowania w czasach ZSRR. Ich brano do wojska po ukończeniu 18. roku życia, niektórzy wglądali jak większe dzieci. Dezerterami nie byli rodowici Rosjanie czy Ukraińcy. Dezerterami byli żołnierze z Kaukazu wychowywani w rodzinach w duchu islamu. Byli prześladowani przez pozostałych za swoje zwyczaje i wiarę, zmuszano ich np. do jedzenia wieprzowiny. Powodem ucieczek był na przykład brak urlopu na pogrzeb bliskich. W większości kończyły się one dla nich tragicznie.

- Wcale niemała liczba żołnierzy poniosła też śmierć w wypadkach podczas nieustannych ćwiczeń bojowych - dodaje Wiech. - W urzędzie gminy w Silnowie ich prokuratorzy zgłaszali zgon i otrzymywali pozwolenie na wywiezienie zwłok. Nikt poza upoważnioną grupą wojskowych ich armii nie miał dostępu do zwłok. Przewożono je Legnicy, a stamtąd samolotem do kraju. To prawda, że nie patyczkowali się z dezerterami, a ci też nie byli skorzy do poddawania się, wiedząc, co ich czeka. Uciekali przeważnie dobrze uzbrojeni. W pościgach brali udział ich żołnierze, a gdy dochodziło do przestępstw na polskich obywatelach (kradzieże, włamania w poszukiwaniu odzieży i żywności, gwałty, kradzieże pojazdów) także milicja. Koło Starowic został ostrzelany przez dezertera radiowóz milicyjny. Kierowcy przestrzelono z kałasznikowa czapkę. Opowiadano, że będąc w szoku, zatrzymał auto i zaczął wymiatać szczoteczką szkło.

Jeszcze jedna historia dobrze panu Henrykowi utkwiła w pamięci:

- Przez około dwa tygodnie trwał pościg za doskonale uzbrojonym dezerterem, aż na stacji w Jeleninie zawiadowca powiadomił milicję, że żołnierz ukradł jego rower i pojechał w kierunku leśniczówki. Natychmiast nieoznakowanym radiowozem pościg podjęli milicjanci. Zauważyli jadącego przykrytego pałatką żołnierza. Po chwili na wielkiej szybkości wyprzedził ich rosyjski UAZ, a oficer wychylił się za drzwi samochody i zaczął strzelać seriami z kałacha do jadącego rowerem żołnierza. Kiedy ten upadł, oficer wysiadł z samochodu i zaczął się do niego zbliżać. Wtedy nastąpił wybuch granatu, który wypadł z ręki żołnierzowi, który jechał rowerem, trzymając w ręku już odbezpieczony granat. Zmarł na miejscu na wskutek postrzałów i ran od granatu. Milicjanci byli świadkami osobliwego meldunku oficera składanego dowódcy na miejscu zdarzenia. Meldował, że trzykrotnie wzywał uciekiniera do zatrzymania się ostrzegał go o użyciu broni.

O tym, że się nie patyczkowano, świadczy przypadek spod Machlin, gdzie dezerter został osaczony i ostrzeliwał się ze stodoły. Wkrótce podjechał bojowy wóz piechoty z ciężkim karabinem maszynowym i zaczął grzać po stodole, podjeżdżając do niej. Skutek wiadomy.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

STUDIO EURO 2024 ODC. 6

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Jak Sowieci rządzili koleją, a kto mógł, dezerterował - Głos Szczeciński

Wróć na gk24.pl Głos Koszaliński