Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mirosław Mikietyński: "Robiłem tylko to, do czego byłem przekonany" - rozmowa z prezydentem Koszalina

Fot. Radek Koleśnik
Mirosław Mikietyński wraz z małżonką
Mirosław Mikietyński wraz z małżonką Fot. Radek Koleśnik
U schyłku drugiej kadencji rządów prezydenta Koszalina rozmawiamy o tym, jak radzi sobie z ciężką chorobą, o pracy w samorządzie,rodzinie, przyjaźni i latach młodości.

Mirosław Mikietyński

Mirosław Mikietyński


to lekarz, chirurg dziecięcy (II stopień specjalizacji). Urodził się w 1957 roku w Okonku. Doktorant Wyższej Szkoły Przedsiębiorczości i Zarządzania im. Leona Koźmińskiego w Warszawie. W latach 1991 - 2002 dyrektor Szpitala Wojewódzkiego w Koszalinie. W 2000 roku otrzymał tytuł "Menedżera Roku w Służbie Zdrowia".



Prezydent przyznaje też, że nie będzie startował w kolejnych wyborach i mówi jakie wyzwania czekają jego następcę.

- Panie prezydencie, mija siedem lat, kiedy po raz pierwszy objął pan urząd prezydenta. Niedługo koniec drugiej kadencji. Publicznie już pan zadeklarował, że nie będzie pan startował po raz kolejny.

- Nie da rady.

- Gdy pan obejmował urząd, mówił pan, że potrzebuje ośmiu lat, by cokolwiek zmienić w Koszalinie. Myśli pan, że za jakiś czas mieszkańcy będą mówić o epoce Mirosława Mikietyńskiego? Dziś tak mówi się o prezydencie Bernardzie Kokowskim, który rządził na przełomie lat 60. i 70., gdy Koszalin zmieniał się nie do poznania. Zmienił się też za pana rządów?

- Nie odważyłbym się tak powiedzieć. Sądzę, że epoka, to za dużo powiedziane. Na to potrzeba wielu lat. Jak w przypadku najdłużej urzędującego w historii Koszalina burmistrza Brauna, który 43 lata był burmistrzem Koszalina. Ale na pewno udało się Koszalin zmienić.

- W 2002 roku zdecydował się pan o swoim starcie w wyborach na prezydenta Koszalina. Co zaważyło na pańskiej decyzji? Skąd w ogóle ten pomysł, by po 12 latach udanej kariery chirurga i dyrektora szpitala zwrócić się w stronę samorządu?

- To było dla mnie przede wszystkim nowe wyzwanie. W szpitalu udało się osiągnąć bardzo wiele i to w sytuacji, gdy nie miałem wsparcia ówczesnego Urzędu Marszałkowskiego. Wyjątkiem była nieżyjąca już dziś doktor Romana Smaczyńska, która była lekarzem wojewódzkim. Potem zawsze działałem sam - robiłem swoje, kompetentnie. Byłem niezależny. Wciąż mi jednak przypominano, że przy pierwszej lepszej okazji mogę być wyrzucony. Mimo wszystko gdy przyszedł do mnie - to był kwiecień - Stanisław Gawłowski (obecnie poseł PO i wiceminister środowiska - dop. red.), Sławomir Nitras (obecnie europoseł z PO - dop. red.) i Artur Wezgraj (kanclerz Politechniki Koszalińskiej - dop. red.) i zaproponowali mi, żebym startował, to w pierwszej chwili powiedziałem, żeby dali spokój. Ale oni nie odpuszczali. W końcu zdecydowałem, że bardzo mocno wchodzę w kampanię. Ja mam naturę sportową, nie lubię przegrywać.

- Pierwsze wybory dały panu w pierwszej turze ponad 50-procentowe poparcie. Zaskoczyło to pana?

- Dwa tygodnie przed wyborami Władysław Husejko (obecny marszałek województwa zachodniopomorskiego z PO - dop. red.) zaczął mówić, że nie wiadomo, jak wybory przebiegną. Wówczas powiedziałem, że wygram w pierwszej turze.

- To wynikało z przekonania? Czy dodawał pan sobie animuszu?

- Ja mam taki charakter, że nastawiam się na cel i na 150 procent możliwości, próbuję go osiągnąć. Do końca wierzyłem - autentycznie - że jest to możliwe, że wygram od razu.



- Wszystko razem o tym przesądziło. Także to, co widziałem i słyszałem od ludzi podczas kampanii, jak reagowali na mnie mieszkańcy Koszalina. Dla wielu byłem "powiewem świeżości". Czułem, że ludzie tak mnie postrzegają.

- Na każdym kroku podkreślał pan wtedy swoją bezpartyjność.

- Zawsze byłem singlem. Działałem w drużynie, ale byłem niezależny i robiłem tylko to, do czego miałem głębokie przekonanie. I to oparte nie na widzimisię, ale na rzetelnej wiedzy.

- Ale przy całej tej niezależności nie udało się panu uniknąć politycznych rozgrywek.

- Bo nie dało się.



- Byłem bardzo naładowany wyborami i tym, co się działo. Na zastępców ogłosiłem wtedy konkurs, zgłosiło się ośmiu kandydatów i ja ich wszystkich przesłuchałem.
- I rzeczywiście Marek Wrzesień był najlepszy? (z rekomendacji Samoobrony; długo nie zagrzał miejsca w ratuszu; prezydent zadecydował o zakończeniu z nim współpracy - dop. red.)

- Wtedy się wydawało, że tak. Bo jego cv było rewelacyjne, najlepsze ze wszystkich. W końcu uznałem, że skoro nie mam u boku supermenedżerów, to wesprę się ludźmi, którzy mają zaplecze polityczne, ale też doświadczenie.

- Wtedy dotarło do pana, że skończyła się pańska niezależność?

- Nigdy tak nie było.

- Co było dla pana zaskoczeniem, gdy przyszedł pan do pracy w ratuszu?

- W szpitalu, jak potrzebowałem konsultacji, to powoływałem radę, ale i tak wiadomo było, że przywództwo jest jednoosobowe. A tutaj, zwłaszcza w pierwszej kadencji, kiedy na sesji miałem wysłuchiwać tyrady o niczym, to ciągle miałem wrażenie, że tracę czas, którego jest mało, zamiast coś zrobić dla miasta. To nie był przejaw lekceważenia radnych. Najpierw się męczyłem, ale w końcu doszedłem do wniosku, że to jak z powietrzem - jak się chce funkcjonować w samorządzie, to trzeba współpracować z radą.

- Henryk Sobolewski, pana poprzednik, kiedyś ostrzegł pana, że miasto to nie szpital. Miał rację?

- Dla mnie poligonem i miejscem, gdzie nauczyłem się, na czym polega zarządzanie i przywództwo był szpital. Tego, czego się tam nauczyłem, tu w pełni wykorzystuję. Charakter pracy jest inny, ale to co robiłem tam, robię tutaj według tych samych kanonów.

- Czym pan się kierował zaczynając pracę w ratuszu? Słuchał pan podpowiedzi, czy zagrała dusza menedżera?

- Mój mechanizm działania od lat polega na tym, że mam w głowie cel podstawowy: obywatela i dobro instytucji. Te cele we mnie tkwią, jak busola, kierunek, do którego dążę. Wszyscy ludzie wokół mnie są wprzęgnięci w jego realizację. Każdy ma obowiązek - ci, którzy tego nie rozumieją, mają się tego nauczyć, a jak się nie nauczą - to odpadają. Wszyscy się bardzo bali, gdy objąłem stanowisko. To było widać. Starałem się jednak dowieść, że zmiany, które chcę wprowadzić wynikają z tego, że one mają czemuś służyć. Wydaje mi się, że udało się wśród pracowników zbudować przeświadczenie, że to, co robimy, jest z myślą o mieszkańcach, że to nie jest dla partii czy dla mnie.

- Co się panu udało, a co nie w czasie tych kadencji?

- Strefa ekonomiczna jest sukcesem, z perspektywą. To dziś sukces na jedną trzecią potencjału, może jedną czwartą. Zarazem jedyny obszar w Koszalinie, który jest gotowy do przyjęcia każdego inwestora.

- Obecnie zainteresowanie inwestycjami w koszalińskiej strefie zmalało. Jest dużo niewykorzystanych hektarów. Jaki jest sens dalej inwestować w strefę?

- Musimy siebie zapytać, na czym chcemy oprzeć rozwój miasta. Mamy bardzo duży potencjał związany z naszym położeniem geograficznym i rozwojem turystyki, ale turystyka u nas to trzy - pięć miesięcy. Są pozostałe miesiące, gdzie trzeba żyć bez turystów. Mamy duży sektor publiczny - szkoły, szpitale, uczelnie. I musi być sektor usługowo-produkcyjny. Handel - tym Koszalin jest już nasycony i nie wiem do końca, czy Echo Investment będzie w końcu inwestowało (firma chciała zabudować rejon po dawnej bazie PKS, przy ul. Krakusa i Wandy - dop. red.). I potrzebny jest napęd, którym musi być produkcja przemysłowa. Żeby dziś inwestor przyszedł, musi mieć wszystko podane na tacy, przy tym ulgi podatkowe.

- Czy strefa, która istnieje już kilka lat, spełniła pańskie oczekiwania?

- W części. Koszalin nie jest dziś zapleczem biedy popegeerowskiej, ale zapleczem, gdzie ludzie inwestują, otwierają fabryki, gdzie biznes się udaje. To bardzo ważne.

- A współpracy polsko-, a dokładniej koszalińsko-
-chińskiej nie traktuje pan w kategoriach porażki? Afera, która odbiła się echem w kraju - Chińczycy zostawili firmę z długami i uciekli; druga sprawa - fabryka rowerów, która została przeniesiona do Warszawy. A przecież nie gdzie indziej, jak w Koszalinie miało powstać jedyne chińskie centrum przemysłowe na Europę Środkową.


- Cały problem kontaktu z Chińczykami sprowadza się do tego, że był oparty na relacjach osobistych. To, że Jimmy Zeng tu przyszedł, to efekt tego, że mi zaufał. Nie znaliśmy się wcześniej, ale przy okazji osobistego kontaktu udało mi się go przekonać, że warto u nas zainwestować. Pojawił się tutaj, a my mu za mocno zaufaliśmy. Myślałem, że zbudujemy z nim to centrum. Problemem okazała się zła komunikacja pomiędzy Koszalinem i Warszawą. Jimmy, jak miał jeździć z Warszawy do Koszalina i z powrotem, uznał, że dla jego biznesu to zwykła strata czasu. Zwinął interes i prowadzi ogromne centrum logistyczne pod Warszawą. Jak to oceniam? Dzięki kontaktom z Chińczykami mieliśmy ogromną promocję i zostaliśmy specjalistami od inwestycji chińskich. Hala jest i za chwilę będzie tam pewnie nowy inwestor, a więc efekt w postaci utworzenia miejsc pracy - będzie.

- Fiaskiem zakończyły się rozmowy na temat budowy nowego szpitala w Koszalinie. Zabiegał pan o to latami, złośliwi mówili, że dlatego, że szykuje pan dla siebie ciepłą posadkę, gdy znudzi się panu samorząd.

- Każdy oprócz przyjaciół ma też wrogów. Ale rzeczywiście budowa tego szpitala to było moje największe marzenie. Taki szpital na miarę XXI wieku też odmieniłby charakter miasta. To mógł być nasz produkt eksportowy. Szpital mógł leczyć też Szwedów, Niemców, Duńczyków.

- A może to jest tak, że pańskie marzenia przerosły rzeczywistość - Koszalin to dziś powiatowe miasto.

- Jak widać - przerosły, odniosłem porażkę. Z tym, że ja nie miałem żadnego tytułu prawnego do tego terenu i nie miałem żadnej mocy sprawczej, to moje marzenie było wołaniem na puszczy. Ale nie zgadzam się z tezą, że jesteśmy miastem powiatowym. Konkurujemy z wieloma miastami w Polsce i to z dużymi sukcesami.

- A te największe sukcesy? Czy to jest umożliwienie budowy prywatnego centrum handlowego Forum Koszalin?

- To inwestycja 50-lecia, warta 120 milionów euro. Standard jest na światowym poziomie. Obiekt robi wrażenie, a Koszalin zyskał charakter wielkomiejski. Inne sukcesy - budowa Macro, strefa ekonomiczna, o której wspominaliśmy, 600 mieszkań w budownictwie społecznym, 150 socjalnych, mieszkania komunalne, stacja uzdatniania wody, remont i budowa wielu obiektów sportowych, remont Teatru, Muzeum, stadionu "Bałtyk", wybudowanie kilku obiektów i boisk sportowych na terenie szkół, rozpoczęta hala widowiskowo-sportowa, zmiana zarządzania w Urzędzie, w sporcie, mieszkalnictwie, oświacie, przyłączenie do miasta Jamna i Łabusza.

- Szkoda, że nowego przedszkola ze żłobkiem nie dało się wybudować. Miejsca dla maluchów jest za mało, a dzieci przybywa.

- Jest decyzja o rozbudowie żłobka już w przyszłym roku. To da kilkadziesiąt nowych miejsc dla najmłodszych koszalinian.

- Niedawno publicznie powiedział pan, że za poświęcenie dla ludzi daje pan sobie 4+, a dla rodziny 3+. Czy zawsze tak było, że rodzina była na drugim miejscu?

- Zawsze. Tak niestety, było. Dlatego na uroczystości, gdy wręczano mi akt nadania tytułu Honorowego Obywatela Koszalina, chciałem, żeby na scenie była żona z dziećmi, chociaż tak chciałem im podziękować.

- Jak żona to znosiła? Pan wiecznie zajęty, w domu gość. Godziła się na to 3+?

- Zawsze dużo pracowałem. Jeden syn jest w najlepszej kancelarii prawniczej w Warszawie. Drugi też próbuje sobie radzić w Gdańsku, studiując stomatologię. Żona ma dwie specjalizacje i nie jesteśmy po rozwodzie (śmiech...), więc chyba nie jest źle. Cały czas wspieramy się. Dom to dla nas azyl, miejsce szczególnie ważne.

- Czy człowiek sukcesu, taki jak pan, miał takie momenty, że docierało do pana, że coś pan traci po drodze, i że traci pana rodzina?

- Zawsze jest coś za coś. Trudno o tym mówić. Z dziećmi, jak się dało, grałem w tenisa, zawsze były wspólne wakacje i zimowe, i letnie, i to był czas absolutnie dla rodziny. Poza tym była praca. Nie wiem, z czego to wynika, pewnie należałoby sięgnąć do dzieciństwa, do literatury, która mnie kształtowała, do rodziny, rodziców.

Zawsze napędzały mnie w życiu cele społeczne. Z poglądów politycznych jestem socjaliberałem. I rodzina jest i była dla mnie wartością, ale oczywistą, która jest obok. Wiedziałem, że zawsze jest. Wiadomo, że dzieci się uczą, żona pracuje i jakoś sobie radzimy. A wyzwaniem były cele - najpierw bycie dobrym lekarzem, potem dobrym dyrektorem szpitala i jak najlepszym prezydentem.

- Jest pan próżnym człowiekiem?

- Trochę na pewno. Ale trzeba mieć w sobie też pokorę. Z drugiej strony jak "ego" człowieka jest zbyt małe, to wówczas nie da się kierować ludźmi. Ta praca polega na narzucaniu pewnych działań, wizji, żeby ludzie chcieli je wykonać.

- Często wraca pan do rodzinnego miasta, do Okonka (okolice Piły - przyp. red.)?

- Odwiedzam rodziców, tak często, jak mogę. To super miejsce na dzieciństwo. Wychowałem się w otoczeniu siedmiu kuzynów - Mikietyńskich. Świat należał do nas. Do dziś mieszka tam duża część mojej rodziny.



- Ojciec, podobnie jak ja potem, był wiecznie zajęty. A to był prezesem klubu piłkarskiego, a to prezesem GS, a to radnym. Może stąd taki jestem.

- Wielu przyjaciół ma pan przy sobie? Wielu z nich zostało z minionych lat?

- Nie mam umiejętności kreowania przyjaźni.

- Dlatego, że jest pan nieufny wobec ludzi?

- Bardziej wynika to z mojego charakteru, pewnego zamknięcia i ostrożnego dystansu do ludzi. To nie jest brak zaufania, ale przekonuję się do ludzi powoli, stopniowo, wymaga to dłuższego czasu. A te przyjaźnie, które są, wynikają zazwyczaj ze wspólnych pasji i są trwałe.

- Jak człowiek wchodzi w politykę, to zapewne coraz trudniej o te przyjaźnie, w pewnej chwili przychodzi myśl, że ci wokół kierują się głównie interesem.

- Będąc prezydentem trzeba być w tym względzie czujnym. Ale nie podejrzliwym.

- Co pan czytał w młodości?

- Wszystko. Na pewno Dostojewski na mnie wpłynął, Marquez, Camus, Remarque, Lem - na pewno fantastyka, którą się zaczytywałem, Szklarski.

- Chętniej otaczał się pan literaturą niż znajomymi?

- Tak, raczej byłem typem samotnika, chodziłem też na treningi, grałem, nawet didżejem byłem, ale wolne chwile wypełniało czytanie. To wynikało też pewnie z tego, że wówczas byłem nieśmiały. Szedłem do biblioteki, łapałem autora i jeśli mi odpowiadał "czyściłem" go do końca.

- Jak to się stało, że pan się znalazł w Koszalinie?

- Po studiach miałem najwyższą średnią na roku i mogłem wybrać miejsce pracy. Chciałem pracować z dziećmi. Najlepsza chirurgia dziecięca w okolicy była w Koszalinie. Miałem stypendium w Wałczu i przeniosłem się do Koszalina, no i żona tutaj też dostała pracę.

- A właściwie skąd taki pomysł na życie, aby zostać lekarzem?

- To było przed maturą, trzeba było na coś się zdecydować. I miałem do wyboru - albo chemia albo medycyna. Szukałem własnej drogi. Decyzja wyrosła ze mnie, ze środka. To, co najfajniejsze w życiu, to służyć ludziom, dlatego wybrałem medycynę. Skąd to się wzięło? Pewnie wyniosłem to z domu, ale też z literatury, którą się otaczałem.

- Medycyna was połączyła - pana i żonę?

- Nie, znaliśmy się dużo wcześniej. Ganiałem za moją żoną już jak miałem sześć lat. Potem nasze drogi się rozeszły, ale w szkole coś między nami zaiskrzyło i tak zostało.

- Rok temu publicznie ogłosił pan, że jest pan poważnie chory. Dziś każdy może dostrzec, że nie jest pan do końca sprawny fizycznie. Nie jest pan najzwyczajniej tą sytuacją zmęczony? Dlaczego nie chce pan już teraz ustąpić ze stanowiska?

- Codziennie, jak wstaję, to się zastanawiam, czy nie powinienem tak zrobić. Ale mam wciąż na uwadze interes miasta, mam poczucie ciążącej na mnie odpowiedzialności. Bo przecież intelektualnie wszystko ogarniam, nadal pracuję nad nowymi rozwiązaniami, projektami. Jest natomiast kwestia fizycznej wydolności. Uważam, że z punktu widzenia interesu miasta przyspieszone wybory prezydenckie byłyby najgorszym rozwiązaniem. Wszyscy zajęliby się nie tym, jak dopiąć ważne dla miasta projekty, tylko przedwyborczymi rozgrywkami.

- Założył pan sobie, że chce pan dotrwać do końca kadencji?

- Ja tu nic nie mogę założyć. Nic ode mnie nie zależy. Dam radę jeszcze wstać następnego dnia i tu przyjść, to przyjdę, jak nie - to nie.

- Czy pan będąc w trudnej sytuacji zdrowotnej, faktycznie rządzi miastem? Czy to nie jest tak, że robi to ktoś inny, a pan tylko firmuje to swoim nazwiskiem?

- Nie ma takiej możliwości. Ja rządzę miastem, nikt inny. Mechanizm podejmowania decyzji jest taki, że wszystkie wnioski dyrektorów wydziałów i wiceprezydentów trafiają do mnie i decyzja jest podejmowana na kolegium prezydenckim - począwszy od tego, w jakich targach startujemy, czy dajemy komuś mieszkanie, a skończywszy na budżecie. Każdy wyraża swoją opinię, a na końcu jest moja opinia. I to są standardy takie, jak obowiązywały dotychczas. Oczywiście, mam inaczej zorganizowany dzień pracy, krócej pracuję, nie udzielam się publicznie prawie w ogóle, ale to co najważniejsze, to w pełni kontroluję. Jak przestanę, to wtedy odejdę.

- Jak zmieniła pana ta choroba w kontekście pracy, pana spojrzenie na świat?

- Na pewno stałem się bardziej refleksyjny. Cały czas jest dla mnie zaskoczeniem, że nie mogę czegoś robić tak szybko, jak kilka lat temu. Kiedyś kalendarz był wypełniony na maksa.

- Brakuje panu tego pełnego kalendarza?

- Z tą chorobą jest tak, że odbywa się takie odcinanie po kawałku. Nie pozwalam sobie na takie pytania, czy mi czegoś brakuje. W niektórych sytuacjach człowiek musi się z pewnymi rzeczami pogodzić. Już mnie nie rozpiera energia, jak dawniej. Moje akumulatory, które kiedyś pracowały na 150 procent, teraz pracują na dużo niższym poziomie.

- Nikt poza rodziną i osobami w szpitalu, nie wie, jak się choroba nazywa, jak postępuje i jakie są rokowania. I nie ujawni pan tego?

- Nie, bo i po co? Gdyby to komuś pomogło, to bym ujawnił, ale skoro nie pomoże, to nie ma sensu.

- Podobno, gdy usłyszał pan po raz pierwszy o pomyśle przyznania panu tytułu Honorowego Obywatela Koszalina, to sceptycznie pan do tego podszedł. Potem zmienił pan zdanie. Dlaczego?

- Pierwszy raz usłyszałem o tym od mojej żony, do której zadzwonił Bogdan Gutkowski (inicjator przyznania tytułu - dop. red.). Może nie byłem sceptyczny, ale raczej speszony, że komuś taki pomysł przyszedł do głowy. Bo się rzadko zdarza, żeby ktoś bezinteresownie wystąpił z taką inicjatywą. Tak naprawdę nie miałem większych oporów, żeby się zgodzić na ten tytuł. Choć słyszałem komentarze, że wykazałem się dużą odwagą, bo to nietypowa sytuacja.

- Co dla pana oznacza ten tytuł?

- Znalazłem się wśród wyjątkowych osób (tytuł otrzymali wcześniej kardynał Ignacy Jeż, papież Jan Paweł II i polarnik Marek Kamiński - dop. red.). To oznacza, że moja praca została dostrzeżona i doceniona. Bo człowiek tutaj nie pracuje dla pieniędzy. Ja nie po to zostałem prezydentem żeby się wzbogacić, tylko, żeby odcisnąć swój ślad, aby coś trwałego z mojej pracy i pracy moich współpracowników zostało, żeby coś fajnego zrobić dla miasta, koszalinian. Ten tytuł jest potwierdzeniem, że ten cel został osiągnięty - również dzięki mieszkańcom, za co wszystkim serdecznie dziękuję.

- Jest pan przekonany, że intencje towarzyszące tej sprawie są szczere? Że nie kryją się za tym niczyje interesy? A może wpływ na to ma fakt, że jest pan chory?

- Jedna rzecz, czyli niecne intencje - nie sądzę, że się za tym takie kryły. To było naturalne, szczere, pokazanie, że ludziom warto dziękować. Druga sprawa - gdybym pewnie nie chorował i kandydował na kolejną kadencję, to prawdopodobnie nikt by z tym pomysłem nie wyszedł. Ale nie sądzę, aby w tej kwestii przeważyło współczucie.

- Jakie wyzwania stoją przed miastem, przed pana następcą?

- Przyłączenie Jamna i Łabusza, zagospodarowanie strefy ekonomicznej, uruchomienie lotniska, doprowadzenie do Koszalina 11 i 6 jako dróg ekspresowych i budowa Zakładu Odzysku Energii, no i rozwinięcie marki "Koszalin pełnia życia".
Trzeba więc wykonać gigantyczną pracę.

- Ma pan swojego faworyta, który godnie by pana zastąpił?

- Wiem, że opinia ustępującego prezydenta ma znaczenie w kampanii, stąd w odpowiednim momencie wskażę taką osobę. Dziś na to zdecydowanie za wcześnie.

- Jest taki człowiek w pana otoczeniu?

- Są tacy ludzie.


Rozmawiali: Marzena Sutryk i Piotr Polechoński

GK24 znajdziesz także na

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!