W statystykach nie jest źle. W 2009 roku słupska policja prowadziła jedynie dziewięć postępowań z ustawy o ochronie praw zwierząt. Tylko pięć zakończyło się aktem oskarżenia. Wydawałoby się więc, że problemu złego traktowania zwierząt w regionie słupskim nie ma. Że jest, niestety, inaczej, udowadnia Straż dla Zwierząt.
SdZ to wolontariacka organizacja, stowarzyszenie, powstałe w ubiegłym roku w Słupsku. Jest oddziałem ogólnopolskiej organizacji o tej samej nazwie. Niedługo się to zmieni. Słupskie SdZ chce działać na własny rachunek. Jest to stowarzyszenie, które w zasadzie nic nie ma. Samochody - własne, umundurowanie - własne, paliwo do aut - za własne pieniądze, ryzyko w starciu z właścicielami psów - nikt nie ubezpiecza, leczenie zwierząt - za swoje, karmienie uratowanych - za swoje. Dotacje? Tyle co łaska. Czasem coś skapnie. Komuś otworzy się serce.
Ale jak to bywa w podobnych sytuacjach - najważniejsza jest pasja i poczucie misji, ona może pokryć wiele niedostatków. - Akurat jestem w takiej dobrej sytuacji, że mogę się zająć tylko i wyłącznie ratowaniem zwierząt - mówi Renata Cieślik, szefowa słupskiego SdZ. Niegdyś pracownica słupskiego Schroniska dla Zwierząt. Tam nie dała rady. - Biurokracja wiąże ręce i pochłania energię - tłumaczy. - Nie ma sensu się w to bawić. Zwłaszcza że sposób prowadzenia schroniska w mojej ocenie był naganny.
Bez biurokracji, ale z pasją wszystko wygląda inaczej. Jest telefon o zagrożeniu, odbierasz, wsiadasz w samochód, jedziesz. 3 grudnia 2009 - SdZ pojawia się w podsłupskim Widzinie. Na miejscu gospodarstwo - zadbane, rodzina o dość dobrych dochodach, znana we wsi. Na podwórzu - szopka. W środku ośmiomiesięczny kundel. Ładny pies. Duży. Pobity.
Sierść zasłania ślady na ciele. Po dokładniejszych oględzinach wiadomo: zwierzę było tak tłuczone przez właściciela, że miało odbite organy wewnętrzne. A sam "pan", chłop na schwał, stwierdził, że... zwierzę jest obolałe, bo szybko rośnie i musi brać witaminy.
14 grudnia 2009 - początek mroźnej zimy. Wolontariusze SdZ jadą do Wiklina od strony Karżcina, skrótem przez las. Po drodze zauważają w lesie jakiś ruch. Zatrzymują się. Podchodzą bliżej. Widzą przerażający obrazek: dwa psy przywiązane nylonowymi linkami do drzewa szarpią się jak oszalałe, próbując się uwolnić. Linki są splątane. Wrzynają się w psie ciała - poranione, zapchlone i wygłodzone. Właściciel psów, którego prawdopodobnie nigdy nie uda się odnaleźć, pozostawił je na powolną i straszną śmierć zimą z głodu i wychłodzenia. - Prawdę mówiąc, to trudno mi sobie wyobrazić, co czuje człowiek, zostawiając zwierzęta w takim miejscu? - pyta Cieślik i kiwa z niedowierzaniem głową.
12 stycznia 2010 - to, co odkrywają wolontariusze w Kuleszewie, można określić tylko jednym słowem. Bestialstwo. - Na miejscu zastaliśmy panią gospodynię, która opowiadała nam, że psy pilnują jej rowerów. Za płotem zobaczyliśmy dwa psy. Pierwszy, kundelek, był uwiązany paskiem i mieszkał na wysypisku puszek. Drugim była suczka. Z wyraźnymi objawami głodzenia. To właśnie ona wyciągnęła za kark trzeciego psa spod zadaszenia - opowiada Renata Cieślik.
Zwierzę przewiezione do kliniki przedstawiało istny obraz nędzy i rozpaczy. Miało ogromne krwawe wybroczyny. To świadczyło o tym, że sierść nie dopuszczała powietrza do skóry. Po odleżynach otwierały się rany, w środku były robaki. Sierść po zmieszaniu z błotem tworzyła olbrzymie kołtuny. Pies był w tak słabej kondycji, że nie podano mu narkozy w obawie przed tym, że już się nie wybudzi.
- Bardzo trudno mi przyjąć taką tezę, że to wszystko rzeczywiście istnieje. Poza poradycznymi przypadkami nigdy nie zauważyłem takiego okrucieństwa, a w tej parafii jestem już osiem lat - mówi ksiądz Jacek Popławski z Parafii pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny w podsłupskim Kwakowie. - Z wielką chęcią zapoznałbym się z działalnością takiego stowarzyszenia i na pewno powiedziałbym o tym w kościele. Natomiast wydaje mi się, że tu mają miejsce jakieś pojedyncze przypadki, których nie można przekładać na ogół.
- To wynika z dawnych czasów. Niegdyś na wsi ludzie nie przejmowali się zwierzętami. Gdy miał miejsce niekontrolowany rozród, gdy na świat przychodziło zbyt dużo zwierząt, to po prostu je zabijano. To wywołuje w nas przerażenie. Jednak niegdyś to była rzecz całkowicie naturalna i taką pozostaje do dziś - stwierdza Władysław Hałasiewicz, psycholog ze Słupska.
Co zatem robić? Karać czy edukować? - Powszechnie znana prawidłowość mówi, że karanie na dłuższą metę nic nie przynosi. Zdecydowanie najlepszą forma jest zawsze edukacja - mówi psycholog. Nikt o takiej akcji edukacyjnej nawet nie myśli. A poza tym, kto miałby ją finansować?
Renata Cieślik ze swoimi wolontariuszami znowu jedzie w teren. Sygnały, które otrzymuje, są coraz bardziej dramatyczne.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?