Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wyłudzali pieniądze metodą na policjanta CBŚ. Ruszył proces

Joanna Krężelewska
Joanna Krężelewska
archiwum polskapress
Ofiarami oszustów padli Eleonora, Ludwik, Henryk i Mirosław. Wypłacili pieniądze z banku i przekazali podającemu się za funkcjonariusza CBŚ mężczyźnie. Zostali oszukani metodą „na policjanta”.

Wczoraj w Sądzie Okręgowym w Koszalinie rozpoczął się proces, który obnaża okrutne metody działania oszustów i zasady funkcjonowania zorganizowanej grupy przestępczej. Na ławie oskarżonych nie ma szefa gangu. Ten dla wykonawcy zleceń pozostał głosem w telefonie, co miało go chronić przed odpowiedzialnością. Miejmy nadzieję - do czasu.

24-letni Norbert P., 30-letni Damian M., 22-letni Oskar W. i 23-letni Konrad R. stanęli przed sądem pod zarzutem uczestnictwa w zorganizowanej grupie, mającej na celu popełnienie przestępstw wyłudzenia mienia, polegających na podszywaniu się pod policjanta Centralnego Biura Śledczego i wyłudzenia pieniędzy pod pozorem prowadzenia czynności operacyjnych.

W listopadzie 2017 roku oszukane zostały cztery osoby - w Toruniu pani Eleonora straciła 115 tys. zł, we Wrocławiu pan Henryk 120 tys. zł, w Zielonej Górze pan Ludwik 50 tys. zł i w Kołobrzegu pan Mirosław 46 tys. zł, a przy próbie przekazania kolejnych 50 tys. doszło do zatrzymania.

Z wyjaśnień oskarżonych wynika, że grupa przestępcza miała strukturę hierarchiczną, a wykonawcy zleceń nie mieli pojęcia, kim jest mózg akcji. Oskar W. i Konrad R. byli kierowcami.

- Norbert, kolega ze studiów, poprosił mnie o przysługę. Mieszkaliśmy razem na stancji w Słupsku - opisywał Konrad R.

- Powiedział, że ogarnia dla siebie robotę. Miała polegać na przewożeniu pieniędzy z różnych miejsc w Polsce. Zgodziłem się pojechać razem z nim.Za prowadzenie auta kierowca miał dostać 50 zł.

- Norbert powiedział mi, że to są pieniądze od dziadków, że oni je wypłacają. Mam do niego życiowy żal. Tak zarządził naszą znajomością, że skończyłem w tym miejscu - mówił jeszcze w prokuratorze.

W sądzie do winy się przyznał, podobnie jak Oskar W. On też miał zrobić kumplowi przysługę.

- To był bierny udział - podkreślił.

- Wstyd mi, bo wiedziałem, czym Norbert się zajmuje. Ale ja tylko pomogłem mu i poprowadziłem auto. Byłem wsparciem mentalnym w podróży. Nie jestem z tego dumny. Nic na tym nie zarobiłem, tylko kolega kupił mi jedzenie.

Norbert P. powiedział Oskarowi, że członkowie grupy są rozsiani po Polsce i trudno ich będzie ze sobą powiązać. Przed sądem, a wcześniej w prokuraturze opisał, jak działali. Do interesu miał go wkręcić kumpel Damian M.

- Spotkaliśmy się w Darłowie. Od niego dostałem policyjną blachę i telefon. Za jedną akcję miałem zarobić tysiąc złotych - wyjaśnił. Wszystko było skrupulatnie zaplanowane.

- Dostałem pięć kart SIM do telefonu. Były już wyłamane z ramek, ponumerowane od 1 do 5 - opisywał.

Po kolei miał wkładać karty do telefonu. Podczas pierwszego kontaktu nieznany zleceniodawca wysyłał Norberta P. do wybranego miasta. Kolejny - podawał adres i opis starszej osoby, do której miał podejść. Miał się przedstawić fikcyjnym imieniem i nazwiskiem, pokazać legitymację policyjną i odebrać pieniądze. Od niektórych osób kilkukrotnie. Następnie z pieniędzmi miał jechać do wskazanego miasta. - Przekazywałem je Damianowi M. - wyjaśnił.

- Dziś czuję do siebie obrzydzenie. Kończyłem studia, chciałem być ratownikiem medycznym i pomagać ludziom, a nie oszukiwać ich. Chciałem pracować w Straży Pożarnej, ale... już po wszystkim - mówił.

Do winy się przyznał, bo jak podkreślił - „inaczej byłoby niemoralnie”. Przeprosił, zapewnił, że chce zadośćuczynić pokrzywdzonym. - Ja byłem tylko pionkiem. Gdybym wiedział, kto za tym stoi, wszystko bym powiedział - zapewnił sąd.

Z wyjaśnień Norberta P. wynika, że ofiar mogło być więcej. Zleceniodawca wysyłał go do Koszalina, Włocławka, Bydgoszczy i Gdańska, ale odwoływał akcję i kazał wracać. Wskazany jako „rekruter” Damian M. jako jedyny z oskarżonych do winy się nie przyznał. Twierdzi, że został pomówiony.

Wczoraj przed barierką dla świadków stanął 73-letni wrocławianin, pan Henryk, który stracił 120 tys. zł. Jego historia chwytała za serce.

- Wróciłem z rehabilitacji. Żona odebrała stacjonarny telefon i przekazała mi słuchawkę. Mężczyzna przedstawił się z imienia i nazwiska, powiedział, że jest z CBŚ i dzwoni w sprawie mojego banku. Powiedział, że grupa oszustów chce mi wyczyścić konto. Zdenerwowałem się i przestraszyłem - zeznawał.

Dzwoniący mężczyzna, by się uwiarygodnić, polecił panu Henrykowi wstukać na klawiaturze telefonu numer 997.

- Wtedy odezwał się inny głos. Że to niby dyżurny policji. Wszystko potwierdził. Sęk w tym, że ja się nie rozłączyłem. Po prostu, wcisnąłem przyciski, a na linii byłem cały czas z tym oszustem - wyjaśnił pokrzywdzony.

Oszust kazał mężczyźnie zabrać komórkę żony i pójść do banku.

- Zadzwonił na moją komórkę i kazał się już nie rozłączać. Z włączonym telefonem poszedłem do banku, wypłaciłem 25 tysięcy złotych. On mi mówił, że jestem obserwowany. Kazał iść prosto, w lewo, doszedłem między bloki. Powiedział, że zaraz podejdzie do mnie policjant i mam mu przekazać pieniądze. On miał je złożyć w bezpiecznym policyjnym depozycie - opisywał.

Głos w telefonie polecił wypłacić kolejną transzę - i tak w sumie cztery razy.

- Zmarł mój brat, jego córka, później moja siostra. Te pieniądze pochodziły ze sprzedaży majątku siostry... - powiedział 73-letni wrocławianin.Oskarżonym grozi do 8 lat pozbawienia wolności.

Zobacz także Ogłoszenie wyroku w sprawie dziecka wyrzuconego przez okno w Szczecinku

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo