Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

WYROLOWANY zgodnie z prawem

Inga Domurat [email protected]
- Nie mogę w to uwierzyć, że ja swoich pieniędzy nie odzyskam, bo szef sprytnie, bo legalnie, majątku się pozbył - kwituje Grzegorz Murawski.
- Nie mogę w to uwierzyć, że ja swoich pieniędzy nie odzyskam, bo szef sprytnie, bo legalnie, majątku się pozbył - kwituje Grzegorz Murawski. Piotr Czapliński
Grzegorz Murawski był przyzwyczajony do odpowiedzialnych zadań. Nie protestował więc, kiedy jego szef wysłał go w głąb Rosji, do Wołgogradu.

Nasz komentarz

Nasz komentarz

W takich sprawach widać, jak nieudolne, niejasne i kulawe jest polskie prawo. Na jakie kombinacje pozwala tym, którzy je znają albo mają dobrych radców. Tu wobec sprytnego przedsiębiorcy, bo prawa w żaden sposób nie złamał, zupełnie bezradny okazał się być jego pracownik. I co z tego, że ma prawomocne wyroki. I co z tego, że zawiadamiał organy ścigania o kolejnych transakcjach byłego szefa dłużnika, dzięki którym ten skutecznie wyzbywał się majątku. Policja, prokuratura nie zrobiły nic, bo prawo nie zostało złamane, a moralnych aspektów żadne z nich nie rozpatruje. Ostatecznie więc dłużnik długów się pozbył. Ogłosił upadłość, nie mając formalnie nic, bo nawet we własnym domu nielegalnie mieszka. Nic mu więc tak naprawdę zabrać nie można. I to wszystko stało się w państwie prawa.
Inga Domurat

Z rosyjskimi wspólnikami chciał otworzyć fabrykę okien, a Murawski pojechał ją uruchamiać. To miał być złoty interes. Murawski do dzisiaj nie może się po nim pozbierać.

Jacek B. przez kilka lat prowadził interesy w Świdwinie. Był handlowcem, dilerem w branży okiennej. Działał na swój rachunek w PPH Sara. Szybko postanowił, że też może zająć się produkcją. Założył ze wspólnikiem, od którego odkupił szybko udziały, spółkę Świdwińska Fabryka Okien JB. Został też właścicielem Świdwińskiej Fabryki Okien JB z produkcją w Miłobrzegach. W obu firmach zatrudniony był Grzegorz Murawski.

Traktowali go jak śmiecia
Do listopada 2004 roku był szefem produkcji, dyrektorem, a nawet likwidatorem spółki w Świdwinie. Jednak to jako pracownik JB w Miłobrzegach pojechał do Rosji uruchamiać fabrykę okien o nazwie Trokal. Produkcja na tamtejszy rynek miała ruszyć w Wołgogradzie (w latach 1925-1961 miasto nazywało się Stalingrad, wcześniej to był Carycyn, dziś mieszka w nim ponad milion mieszkańców, jest to ważny węzeł kolejowy i port lotniczy). Jacek B. aportem wniósł do spółki maszyny.

- W sierpniu 2003 roku do Wołgogradu pojechałem po raz pierwszy. Rosyjscy wspólnicy traktowali mnie jak śmiecia, ale mój pracodawca jasno określił, że to nie ma znaczenia, bo najważniejsze jest otwarcie fabryki - opowiada Grzegorz Murawski. - Wtedy jednak postanowiłem z Jackiem B. spisać umowę-zlecenie, z której wynikało, że dodatkowo za pracę w Rosji otrzymam od niego 31 tysięcy złotych brutto.

Od tego czasu Murawski zaczął systematycznie jeździć do Rosji. - Źle to znosiłem, bo ci Rosjanie to byli zwykli mafiozi, którzy zostali bogatymi biznesmenami. Chcieli, żebym był na każde ich zawołanie. Nie bałem się jednak, bo swoją robotę robiłem dobrze.

Prawda o maszynach albo życie

Wszystko zmieniło się 27 kwietnia 2004 roku. Zaczęła się psuć maszyna do produkcji szkła zespolonego, którą za pieniądze Rosjan kupił Jacek B. Murawski wiedział, że żadna z maszyn nie jest nowa i nie wyprodukowano ich w austriackiej firmie Liesec, renomowanej w branży. To były tanie podróbki.
- Wiedziałem też, że maszyny wniesione aportem do spółki są warte 160 tysięcy złotych- dodaje Murawski. - Tego, jak szybko się przekonałem, rosyjscy wspólnicy nie wiedzieli. Byli przekonani, że kosztowały mojego szefa znaczenie więcej.

Oznajmił Rosjanom, że zamówi w Polsce części zamienne do maszyny i wróci do Wołgogradu za kilka dni. Ci jednak zamówili serwis firmy Liesec.
- No i serwisanci przyjechali. Pokładali się ze śmiechu, oglądając maszyny - opowiada Murawski. - Uświadomili Rosjanom, że nie są one firmowe i słono za nie przepłacili. A ja przy tym byłem i nogi mi się trzęsły ze strachu. Jak tylko serwisanci opuścili halę, Rosjanie wywieźli mnie nad Wołgę. Tam kazali mi mówić wszystko, co wiem o maszynach. Miałem wyjście: albo mówić, albo żyć. Po tym przesłuchaniu zawieźli mnie do mieszkania. W nocy nie zmrużyłem oka. Od rana z Rosjanami miałem na nowo wycenić wartość wszystkich maszyn. Przyjechali po mnie wieczorem, zawieźli do jakiegoś prywatnego mieszkania i jeszcze raz zadawali mi te same pytania, co nad Wołgą. Tym razem zdjęli ze mnie spodnie i ostrzegli, że jak będę kłamał, to rozżarzona lutownica, która cały czas była włączona, znajdzie się w moim odbycie.

Murawski powiedział Rosjanom wszystko, co wiedział, a ci kazali mu wyjeżdżać. Wrócił do Świdwina 13 maja 2004 roku z silną depresją. Leczył się przez pół roku.

Dostał dyscyplinarkę

- Będąc jeszcze na zwolnieniu lekarskim, poszedłem do pracodawcy i zażądałem rozliczenia za pracę w Rosji oraz wypłacenia diet. Oznajmiłem, że rezygnuję z funkcji likwidatora świdwińskiej fabryki, a kiedy wrócę ze zwolnienia - z pracy - opowiada Murawski. - Dokładnie zdałem mu również relację z tego, co się wydarzyło w Rosji.

W styczniu 2005 roku Jacek B. sam Murawskiego zwolnił i to dyscyplinarnie. Zaległych pieniędzy nie oddał, bo - jak mówił i potwierdza dziś - nie miał.
- Interes z Rosjanami nie wypalił, ale nie przeze mnie, jak to opowiada w swojej historyjce, której dotąd nie znałem, Murawski - prostuje Jacek B. - Wspólnicy okazali się bandytami. Wydawało mi się, że z nimi szybko dużo zarobię. Rynek w Rosji jest nienasycony. A oni nagle, jak już fabryka ruszyła, powiedzieli, że nie mam po co do Rosji już przyjeżdżać. Nic z Wołgogradu nie odzyskałem. Straciłem maszyny. Nie pojechałem po nie, bo wolę żyć. A Murawskiego zwolniłem dyscyplinarnie, bo mnie okradał. Po powrocie z Rosji nie rozliczył się ze sprzętu elektronicznego, który miał do dyspozycji. Wcześniej podbierał produkowane okna.

W sądzie wygrał, pieniędzy nie odzyskał
Wszystkie sprawy, które Jacek B. skierował przeciwko Murawskiemu do organów ścigania, zostały jednak umorzone. Za to Murawski w maju 2005 roku wygrał w białogardzkim sądzie proces z powództwa cywilnego o zapłatę 28 tys. złotych za pracę w Rosji. W grudniu tego samego roku triumfował przed sądem pracy. Jacek B. ma sprostować świadectwa pracy, wypłacić zaległe wynagrodzenia i odszkodowania na łączną kwotę ok. 35 tys. złotych.
Jacek B. twierdzi, że nie odwołał się od drugiego wyroku, bo nie wiedział, że zapadł. - Nie byłem na sprawie, a nie sądziłem, że od razu będzie rozstrzygnięcie. Spodziewałem się kilkumiesięcznego procesu - mówi.

Wyroki się uprawomocniły, ale co z tego. Murawski bezskutecznie upomina się o pieniądze. Należności z narastającymi odsetkami nie udaje się odzyskać także komornikowi. Powód? Jacek B. wierzycieli ma więcej, a majątku już właściwie wcale. Jak to zrobił?

Maszyny przeszły z ojca na syna

Już w grudniu 2004 roku, jako właściciel Świdwińskiej Fabryki Okien JB w Miłobrzegach, Jacek B. sprzedał maszyny świdwińskiej firmie Dam-Bud. Zaledwie 9 dni później kupiła je spółka Inter Glob z Koszalina. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że 10 procent udziałów w Inter Globie ma... Jacek B., a jego ojciec Roman B. (były szef Zakładu Gospodarki Komunalnej w Świdwinie, były radny powiatowy, prężnie działający w Samoobronie i w ostatnich wyborach samorządowych ubiegający się o fotel burmistrza) ma ich 80 procent. Pozostałe należą do Eugeniusza J., dawnego pierwszego sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Koszalinie. Zgromadzenie wspólników wybrało nawet Jacka B. na prezesa spółki. Dziś tłumaczą, że uchwała nie nabrała jeszcze mocy prawnej, bo zmiana prezesa nie została zgłoszona do Krajowego Rejestru Sądowego.

- Syn miał kłopoty finansowe, sprzedał maszyny. Uznałem jednak, że tak szybko nie należy się ich pozbyć i postanowiłem pomóc, więc je odkupiłem - tłumaczy Roman B.

Pytając, gdzie stoją w takim razie maszyny, czy są używane przez koszalińską spółkę, usłyszeliśmy, że są w Miłobrzegach. - Ale tu o wyprowadzaniu majątku nie można w ogóle mówić. Ta transakcja została zawarta na długo przed ogłoszeniem upadłości - tłumaczą obaj.

16 maja 2005 roku Jacek B. sprzedał obywatelowi Niemiec spółkę Świdwińska Fabryka Okien JB w likwidacji z siedzibą w Świdwinie. - Klient chciał szybko rozpocząć działalność w Polsce, za nazwę firmy, regon i NIP dawał 50 tysięcy złotych - tłumaczy Jacek B. - Fakt, przejął firmę z długami, ale ja od niego do dziś nie dostałem ani złotówki.

Murawski próbował pieniądze wyegzekwować od nowego właściciela spółki. - Firma niby zmieniła siedzibę i mieści się w Koszalinie, ale na moje wezwania do zapłaty nikt nie odpowiada. I wcale się nie dziwię, bo w Świdwinie firmy nie ma, a i w Koszalinie jej nie znalazłem - rozkłada bezradnie ręce Murawski.
- To nie jest już mój problem - kwituje Jacek B.

Był majętny, jest biedak
W maju 2006 roku Jacek B. ogłasił upadłość własnej fabryki, tej z produkcją w Miłobrzegach. Nie ma mowy, by syndyk uruchomił zakład. Jacek B. nie ma własnych maszyn, hala jest zdewastowana i tylko dzierżawiona od Agencji Nieruchomości Rolnej, i taniej było wypowiedzieć umowę najmu. Dom, w którym mieszka Jacek B. z rodziną, ale nawet nie jest w nim zameldowany, nie został od 1994 roku zgłoszony w starostwie powiatowym do użytkowania. Inspektor budowlany nie dokonał jego odbioru. I teraz ten fakt jest na rękę Jackowi B.

- Istnieje problem ze zbyciem nieruchomości - odpowiada na pismo Murawskiego sędzia komisarz Dariusz Szymczak. - Sprzedaż nieruchomości wiązałaby się z obniżeniem ceny poniżej realnej wartości lub pokryciem kosztów legalizacji (być może samowoli budowlanej).

Okazuje się jednak, że nawet gdyby syndykowi udało się spieniężyć mizerny majątek Jacka B., to i tak Murawski nie ma szans na odzyskanie nawet niewielkiej części żądanej kwoty. Dlaczego? Bo co prawda wierzytelności (należność za pracę w Rosji oraz wynagrodzenie w upadłej fabryce w łącznej wysokości 42 tys. zł) zgłosił sędziemu komisarzowi w terminie, ale na przedstawioną przez syndyka listę wierzytelności nie złożył zażalenia. A zgodnie z nią Murawskiemu należy się tylko 15 tys. złotych, za to Jackowi B. jest dłużny 26 tys. złotych.

- To są kpiny, z wierzyciela stałem się dłużnikiem i ze względów formalnych nie mam szans na skuteczny sprzeciw
- mówi zrozpaczony Murawski, który, zdaniem Jacka B., otrzymał od niego zaliczki na poczet wynagrodzenia właśnie w łącznej wysokości 26 tys. złotych. To one ujęte zostały na liście syndyka. - Nie złożyłem go w terminie, bo o ogłoszeniu listy nie zostałem poinformowany.

Problem w tym, że prawo wcale tego nie przewiduje. Zainteresowany może przeglądać listę w siedzibie sądu, jest ona także publikowana w Monitorze Sądowym i Gospodarczym oraz w lokalnej prasie. Murawski, jak twierdzi, o tym nie wiedział. Publikacje przegapił i teraz każdy jego sprzeciw zostaje przez sąd odrzucony. Tak stało się z tym złożonym 3 stycznia 2007 roku.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!