Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tak, tak, tato, wiemy, że było ciężko. A wy wiecie? Pewnie nie. To przeczytajcie

Rajmund Wełnic
Rajmund Wełnic
Zbigniew Gruca na jubileuszowych uroczystościach w Budowie w listopadzie tego roku
Zbigniew Gruca na jubileuszowych uroczystościach w Budowie w listopadzie tego roku Rajmund Wełnic
Rozmowa ze Zbigniewem Grucą, działaczem związkowym, który został przymusowo wcielony do wojska w Budowie Złocieńcu podczas komunistycznej branki jesienią 1982 roku.

Jakie nastroje były wśród działaczy Solidarności w niespełna rok po wprowadzeniu stanu wojennego?
Nie da się ukryć, że kiepskie. Większość z nas została internowana już 13 grudnia 1981 roku i wciąż przebywała w odosobnieniu. Szalały represje, a ubecja miała na oku tych, którzy jeszcze byli na wolności. Takich jak ja, bo - choć w pewnym okresie byłem przewodniczącym Solidarności w kopalni Bogdanka w Łęcznej - nie zostałem internowany. Oficjalnie działalność związków zawodowych była zawieszona dekretem o wprowadzeniu stanu wojennego, ale jesienią 1982 roku Sejm PRL-u przegłosował rozwiązanie wszystkich organizacji związkowych. Zbliżała się także rocznica wprowadzenia stanu wojennego i władze szykowały się na masowe protesty. Postanowili je rozbić w zarodku i wysłać do wojska wszystkich, którzy mogli stawić jakiś opór.

Kiedy otrzymał pan powołanie na ćwiczenia rezerwy?
Miałem wówczas 30 lat, żona, dwójka dzieci. Oczywiście, jak prawie każdy w PRL-u, zasadniczą służbę wojskową w swoim czasie odbyłem. Dwa lata w kamaszach, gdzie dosłużyłem się kaprala. Na ćwiczenia rezerwy nigdy nie byłem wzywany, bo górników władze od pracy starała się nie odrywać. Aż nagle w październiku dostaję wezwanie do Wojskowej Komendy Uzupełnień w Lublinie i bilet do jednostki w Budowie na Pomorzu Zachodnim. Mówię, że nie mogę służyć, bo jestem schorowany i mam owrzodzenie żołądka i dwunastnicy. Do tego uszkodzony kręgosłup, no po prostu niezdolny do służby wojskowej. W WKU nie chcieli tego słuchać, nie skierowali na żadne badania lekarskie. Powiedzieli tylko, że mam jechać do Budowa, a tam mnie zbadają i zdecydują, co dalej. Cóż było robić, spakowałem się, pożegnałem z rodziną i pojechałem.

I jak pana powitano w tutejszej jednostce?
Od razu po zameldowaniu się chciano mi wydać mundur, ale mówię, że go nie założę, bo jestem chory i proszę mnie najpierw zbadać, bo nie nadaję się do wojska. W odpowiedzi słyszę: „Przebieraj się i nie dyskutuj, jak ci się coś nie podoba, to wzywamy WSW (Wojskowa Służba Wewnętrzna, żandarmeria w ówczesnym Ludowym Wojsku Polskim - red.) i lądujesz na dzień dobry w areszcie na 48 godzin”. Dobę spędziłem na bramie w cywilnych ciuchach, aż wreszcie wzywa mnie dowódca jednostki na rozmowę w cztery oczy. Mówi mi - „Przebieraj się pan, bo jak nie, to dzwonię do wojskowej prokuratury i za odmowę służby wojskowej wylądujesz na dwa lata w więzieniu. Po co ci to? Chcesz skrzywdzić siebie i rodzinę?”. Odpowiadam: „Obywatelu pułkowniku, jestem jeszcze w cywilu i się nie przebiorę w mundur, bo jestem chory”. Na co on, „dobrze wyślemy pana na badania, ale proszę założyć mundur”. Po dwóch dniach byłem już w wojskowym szpitalu w Wałczu i faktycznie dość dokładnie mnie przebadali, bo gdybym symulował, to od razu trafiłbym do więzienia. Potwierdziły się schorzenia, jakie miałem z cywila. Chcieli mi podać jakieś leki i z powrotem do jednostki skierować, na co ja, że nie nadaję się w tym stanie do służ-by. Rozmowa ze ścianą.

Został pan w szpitalu czy wypuścili pana do domu?
A gdzie tam... odesłali mnie z powrotem do Budowa z całą dokumentacją medyczną. Powiedzieli, że nie zwolnią mnie do domu, mam siedzieć w jednostce i nie robić problemów. Inni wezwani na ćwiczenia mieli chodzić na zajęcia, a ja siedzieć na czterech literach. I tak było, faktycznie siedziałem w baraku i z nudów zbierałem karaluchy, które biegały po sali. Było nas w sumie 74 rezerwistów, wszyscy z kartą w opozycji. Byliśmy odizolowani od reszty żołnierzy z zasadniczej służby. W sali ze mną byli koledzy z Kielc, Lublina, Radomia, Świętego Krzyża. Generalnie wszyscy z drugiego końca Polski rzuceni gdzieś do zielonego garnizonu. Co jakiś czas przychodził oficer polityczny i robił nam pogadanki o socjalizmie. Zmuszano nas też do oglądania Dziennika Telewizyjnego. Pamiętam, jak ucieszyliśmy się, gdy podali informację o śmierci Leonida Breżniewa (wieloletni sekretarz Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego - red.). Mnie dodatkowo odwiedzili kilka razy esbecy z Warszawy. Przesłuchania były kuriozalne, bo nawet nie chcieli dowiedzieć się czegoś konkretnego o działalności w opozycji. Mówiłem, że Wałęsa jest super, oni kiwali głowami i tyle.

Długo to trwało?
W sumie trzy miesiące, wypuścili nas jakoś na początku lutego 1983 roku. Mieszkaliśmy cały czas w tych poniemieckich, drewnianych barakach, które stały za dzisiejszym kościołem garnizonowym (dziś nie ma po nich śladu, to pozostałość po nazistowskim Ordnungsburgu, w którym III Rzesza kształciła fanatyków - red.). Warunki były, jakby to powiedzieć, ciulowate. Kąpiel raz w tygodniu pod prysznicami, za które robiła rura z nawierconymi otworami. Ale i tak mieliśmy lepiej niż w innych wojskowych ośrodkach odosobnienia, gdzie potrafili ludzi trzymać w zimie w namiotach. Do tego paskudne jedzenie. Większość kolegów skierowano do absurdalnych i ciężkich prac. Zasypywali jakieś czołgowe transzeje na poligonie drawskim. Jednego dnia kopali rowy, a drugiego je zasypywali. O żadnym szkoleniu wojskowym nie było mowy, nikomu nie wydano też broni. Ja już wcześniej swoje w armii odsłużyłem, więc wiedziałem, czego się spodziewać po LWP, ale byli wśród nas i tacy, którzy w wojsku byli pierwszy raz. Dla nich ta „służba” była naprawdę ciężka.

I na tym się skończyło?
Większość po trzech miesiącach wróciła do domów, ale z każdego plutonu po jednej niepokornej osobie - w tym mnie - odesłano do wojskowej prokuratury w Koszalinie. Przesłuchiwali nas pod kątem działalności opozycyjnej, bo znaleźli przy nas solidarnościowe plakietki i inne gadżety robione z nudów w Budowie, ot, takie pamiątki z wojska. Zagrożenie: od trzech do siedmiu lat więzienia. Po tygodniu przewieźli nas do cywilnego więzienia w Szczecinku i trochę posiedzieliśmy, do 10 marca. Koniec końców i nas puścili do domów.

Miał pan potem jeszcze jakieś problemy z ówczesną władzą?
Oczywiście, nie zaprzestałem działania w podziemnej Solidarności. Kilka razy stawałem przed kolegiami do spraw wykroczeń i dostawałem do zapłacenia nie po kilka, ale po kilkadziesiąt tysięcy ówczesnych złotych. Raz, gdy jechałem do pracy na kopalnię, milicja znalazła w moim samochodzie bibułę (tak nazywano nielegalne, wydawane w drugim obiegu gazetki, książki, broszury - red.) i skonfiskowano mi to auto. Nie liczę, ile razy zatrzymywali mnie na 48 godzin. I taka „zabawa” trwała praktycznie do końca istnienia PRL-u. Dziś mam 70 lat i cieszę się, że mogę o tym wszystkim opowiedzieć w wolnej Polsce. Choć przyznam, że młodych to coraz mniej interesuje. Owszem, w gronie działaczy dawnego Regionu Środkowowschodniego Solidarności często się spotykamy, wspominamy dawne czasy internowania. Miło jest też spotkać się z kolegami, którzy doświadczyli tamtej branki do wojska. Ale to już historia, szczególnie dla nowych pokoleń. Mam wnuka, który ma 27 lat, i jak mu opowiadam, to nie wierzy w to, co się działo. A jeszcze bardziej go dziwi, że w sklepie nie można było kupić papieru toaletowego. Pyta: „To czego używaliście w toalecie?”. Mówię mu, że szukałem gazety z Jaruzelskim. Co tam zresztą, dwudziestolatkowie... Moja córka, która w stanie wojennym chodziła do drugiej klasy podstawówki i coś tam pamięta, słucha tych opowieści trochę z niedowierzaniem. „Tak, tak, tato, wiemy, że było ciężko”.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Wskaźnik Bogactwa Narodów, wiemy gdzie jest Polska

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera