MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Stanisław Gawłowski: Nie będę rządził z tylnego siedzenia. Nie mam takiej możliwości ani ochoty

Piotr Polechoński
Piotr Polechoński
- Osoby, który mnie obciążyły już wiedzą, że chore czasy minęły, że nie muszą się bać, że są w normalnym procesie. I teraz mają odwagę mówić prawdę, że Gawłowski żadnych łapówek nie brał, że nie wpływał na żadne przetargi, że jest uczciwym człowiekiem - mówi koszaliński senator KO.
- Osoby, który mnie obciążyły już wiedzą, że chore czasy minęły, że nie muszą się bać, że są w normalnym procesie. I teraz mają odwagę mówić prawdę, że Gawłowski żadnych łapówek nie brał, że nie wpływał na żadne przetargi, że jest uczciwym człowiekiem - mówi koszaliński senator KO. Radosław Brzostek
- Gdybym chciał być prezydentem w Koszalinie, to bym zwyczajnie kandydował. Ale nie chciałem nim być - mówi w rozmowie z "Głosem" Stanisław Gawłowski, senator Koalicji Obywatelskiej z Koszalina, jeden z liderów Platformy Obywatelskiej w regionie.

Nadprezydent, Ojciec Chrzestny. To o panu. Słyszał pan te określenia?

To pierwsze tak, tego drugiego nie. Bardzo lubię ten film, rolę Marlona Brando też bardzo cenię, ale podejrzewam, że nie chodzi tu o kontekst filmowy? (śmiech).

Raczej o ten polityczny. W niedawnej kampanii wyborczej można było usłyszeć, a nawet zobaczyć w postaci ulotek, że ci, co zagłosują na Tomasza Sobieraja, tak naprawdę zagłosują na pana. Że Tomasz Sobieraj nie będzie samodzielnym prezydentem, bo pan będzie nim sterował. Będzie pan decydował o wszystkim z tylnego siedzenia?

Nie mam takiej możliwości ani takiej ochoty. Gdybym faktycznie miał takie ukryte niecne ambicje, to musiałbym być, jeśli nie cały czas, to bardzo często w ratuszu. Tam się podejmuje decyzje codziennie, we wszystkich kwestiach trzeba trzymać rękę na pulsie. Ktoś, kto takie rzeczy opowiada, że chcę w Koszalinie rządzić z tylnego siedzenia, chce wmówić ludziom, że ratusz funkcjonuje zupełnie inaczej, niż funkcjonuje. I musi mieć w sobie bardzo dużo złej woli.

A Tomasz Sobieraj by na to pozwolił?

Oczywiście, że nie. I tu nie chodzi o to, że nie pozwoliłby mnie. To jest absolutnie wykluczone, aby dał się sterować komukolwiek. Tomasz Sobieraj jest na tyle doświadczonym i samodzielnym politykiem, że nawet wtedy, gdyby mi przyszło do głowy próbować wpływać na jego decyzje, a zapewniam, że nie przyjdzie, to on nigdy na taki scenariusz nikomu nie pozwoli. Czym innym jest rozmowa, omawianie różnych kwestii. Jako Koalicja Obywatelska tworzymy zespół, ale decyzje Tomasza Sobieraja to decyzje prezydenta Koszalina, nikogo innego. Był on już sekretarzem miasta, wiceprezydentem Koszalina, wicemarszałkiem zachodniopomorskim. Mówienie, że nie będzie on samodzielnym prezydentem Koszalina to nic innego jak próba jego zdyskredytowania. I jak pokazał wyborczy wynik, próba nieudana.

Ale część koszalinian musi bać się pana, bo Piotr Jedliński odrobił straty z pierwszej tury i przegrał w drugiej ledwie kilkuset głosami.

Zdecydowało o takim wyniku wiele czynników, ale faktycznie na pewno jednym z nich było to, że mną straszyli. Jestem w twardej polityce od kilku dekad, a to oznacza, że mam całą rzeszę zwolenników, ale mam też twardych i zagorzałych przeciwników. I Piotr Jedliński wraz ze swoim obozem politycznym chcieli tych zagorzałych przeciwników pozyskać na swoją stronę, strasząc tym, że to ja będę rządził w Koszalinie z jakiegoś tam ukrycia. Ta kłamliwa i obrażająca mnie i Tomasza Sobieraja narracja była częścią kampanijnej strategii naszych przeciwników, w pełni wypełniająca definicję hejtu. Zapewniam, że gdybym chciał być prezydentem w Koszalinie, to bym zwyczajnie kandydował. Nie wiem, czy bym wygrał, ale bym kandydował i zwróciłbym się do koszalinian z otwartą przyłbicą, mówiąc im, że chcę być prezydentem Koszalina i oto swoją kandydaturę stawiam pod ich osąd. Tego jednak nie zrobiłem z prostego powodu: nie chciałem być prezydentem Koszalina, nie miałem takich ambicji. W zamian robiłem wszystko, aby został nim człowiek, który się nazywa Tomasz Sobieraj, bo to był najlepszy z możliwych kandydatów na ten urząd. Robiłem to otwarcie, głośno, na wszystkich możliwych spotkaniach czy konferencjach prasowych. Mówiłem wtedy wiele razy, że wspieram w pełni Tomasza Sobieraja i będą go wspierał przez następne 5 lat, jeśli wygra wybory. Do tego się zobowiązałem i to zobowiązanie wypełnię jak najlepiej potrafię. I jeszcze jedna kwestia, którą Piotr Jedliński powinien dobrze pamiętać. Gdy był prezydentem, przychodziłem do niego z różnymi pomysłami, szukałem pieniędzy na jego prośbę na różne koszalińskie projekty. Ale nigdy za niego nie rządziłem.

Ale w którymś momencie przestał pan przychodzić do Jedlińskiego. Przez długie lata on i Platforma Obywatelska w Koszalinie tworzyli jedno środowisko, a prezydent Jedliński był waszym prezydentem. Potem doszło do politycznej wojny domowej między wami, czego efektem była jedna z bardziej zajadłych kampanii wyborczych w Koszalinie. Czy ta wojna w mieście była potrzebna i co o niej tak naprawdę zdecydowało? Różnice programowe czy zwykłe ludzkie ambicje pana i Jedlińskiego? Można usłyszeć, że Piotr Jedliński miał dość tego, że pan wtrąca mu się w rządzenie.

No, ale w co mu się wtrącałem? W czym mu przeszkadzałem? Jeśli już mówimy o osobistych kwestiach, to może problemem było to, że potrafiłem coś zaproponować, co potem zostało zrealizowane i zyskało aprobatę koszalinian? Ja nie rządziłem wtedy Koszalinem w oficjalny ani nieoficjalny sposób. Nie miałem takich ambicji. Ale nikt nie odbierze mi prawa, aby o Koszalinie mówić, interesować się nim czy publicznie zgłaszać takie czy inne pomysły związane z jego rozwojem. Może to jemu przeszkadzało, że ja te pomysły miałem, a on ich nie miał? Jeśli miał kompleksy z tego powodu, to jest mi przykro. Ale ja się sprawami publicznymi zajmuję od lat, od lat jestem politykiem i trudno, abym przestał interesować się sprawami miasta, w którym żyję, tylko dlatego, że ktoś ten fakt źle znosi. Czy ten konflikt był potrzebny? Oczywiście, że nie. Czy odbiło się to z niekorzyścią dla miasta? Tak się, niestety, stało, bo faktycznie, zamiast działać wspólnie, w dużej mierze polityczna energia przez ostatnie kilka lat szła w Koszalinie w ten właśnie spór. Z tym że powody naszego rozwodu, jak sądzę, były zupełnie inne.

Jakie?

Każdy konflikt zaczyna się od takiej czy innej decyzji. Ktoś ją podjął też w Koszalinie i tą osobą był Piotr Jedliński. To on zdecydował, że nie będzie współpracował z klubem radnych Koalicji Obywatelskiej. Takim punktem zwrotnym był czas pandemii i moment, gdy prezydent chciał podnieść w mieście podatki. Radni KO tego nie chcieli, argumentując, że czas pandemii, ze wszystkimi drastycznymi ograniczeniami, nie jest dobrym czasem na takie podwyżki. I od tego wszystko się zaczęło.

Zdecydował o tym tylko spór o podatki?

Nie do końca. Już wtedy zaczęły do nas docierać głosy, że Piotr Jedliński zaczyna współpracować z PiS-em, że ma coraz bliższe relacje z Pawłem Szefernakerem (koszalińskim posłem PiS, wtedy wiceministrem MSWIA - przyp. red). Pamiętam, że radni KO chcieli się wówczas z prezydentem spotkać, ale on już nie chciał. W zamian w taki czy w inny sposób namówił, a czasem zwyczajnie na świecie przekupił, grupę radnych KO, aby ci stworzyli osobny klub radnych i zawiązali nieformalną koalicję z radnymi PiS, tworząc w ten sposób większość w radzie miejskiej. I jedną z pierwszych decyzji tej koalicji było odwołanie radnych KO z funkcji wiceprzewodniczących rady miejskiej. Wiem, że Piotr Jedliński odżegnuje się od koalicji z PiS-em, ale jak to można nazwać inaczej niż wspólna koalicja z PiS skoro razem głosuje się za tym, aby z prezydium rady miejskiej usunąć swoich niedawnych kolegów ze środowiska politycznego z którym przez lata prezydent się utożsamiał i dzięki któremu wygrywał wybory? Jak można inaczej to nazwać skoro radni KO przestają mieść jakikolwiek wpływ na to, co się dzieje w mieście? Powiedzieliśmy wtedy ok, to nie niech tak będzie. W tej sytuacji stajemy się opozycją i czekamy na weryfikacje naszych postaw w czasie najbliższych wyborów.

Ale czy takie właśnie myślenie to nie jest upartyjnienie samorządu, o którym mówi Piotr Jedliński? Według niego żadnej koalicji z nikim on nie zawiązywał, jedyny interes, który od zawsze realizował, to interes Koszalina oraz koszalinian i na tym właśnie tle doszło do sporu z radnymi z KO, a potem do rozwodu. Twierdził on, że na płaszczyźnie samorządowej można współpracować z każdym, jeśli służy to miastu. Wskazywał też na twarde fakty, które mają wynikać z takiego właśnie podejścia: rządowe pieniądze na odbudowę wiaduktu, na budowę euroboiska i na wiele innych inwestycji w mieście. Może miał rację? Może jego rozumienie samorządu jest właściwe?

To takie dorabianie ideologii do prostej w sumie rzeczywistości politycznej, czyli zerwania koalicji ze swoim dotychczasowym środowiskiem politycznym i zawiązania koalicji z PiS-em. Bo co to ma znaczyć? Że gdyby Jedliński tak nie postąpił, jak postąpił, to rząd nie dałby pieniędzy na odbudowę wiaduktu? Że tylko taka była droga dobra dla Koszalina i on się poświęcił dla dobra nas wszystkich? To nonsens. Poza tym o jakim upartyjnieniu my mówimy? Czy radni KO uprawiali politykę w skali kraju? W jaki sposób spory ogólnopolskie mieliby oni przenosić na płaszczyznę rady miejskiej? Podobnie jak inni samorządowcy pracowali na rzecz miasta. Tak naprawdę to właśnie Piotr Jedliński upartyjnił polityczne realia w Koszalinie, bo zdradził nie tylko swoje lokalne polityczne środowisko, ale i podważył fundamenty, na których lokalna demokracja się opiera.

Nie za mocne słowa?

Mocne, ale nie za mocne, bo w pełni prawdziwe. Współpraca z PiS-em to jest współudział w niszczeniu wszystkiego, co decyduje o tym, że państwo jest państwem demokratycznym. I to na każdej płaszczyźnie, również tej samorządowej. I Piotr Jedliński wraz ze swoim klubem radnych poszedł na współpracę z PiS-em. Więc jak się powiedziało A, trzeba powiedzieć też B. Czyli że jak ktoś zaczyna z kimś współpracować, to automatycznie oznacza, że akceptuje jego poczynania i się z nimi zgadza. Ja tak to odczytuję i mówiąc szczerze, nie bardzo wiem, jak można odczytywać to inaczej. Inaczej się po prostu nie da. Można spierać się na wiele sposobów, ale nie da się spierać z faktami. Dla nas współpraca z PiS jest niemożliwa i to jest dla nas taki Rubikon, którego nigdy nie przekroczymy. Piotr Jedliński i jego współpracownicy to zrobili. Powtarzam jeszcze raz: każda świadoma współpraca z tą formacją oznacza, że nie mamy o czym rozmawiać. Jeśli ktoś świadomie decyduje się na taki wybór, to musi też zdecydować o tym, że poniesie z tego tytułu wszystkie konsekwencje polityczne.

Konsekwencje za to, że nie chciał współpracować z koszalińską KO? Ale w Konstytucji nie ma zapisu o obowiązkowej współpracy akurat z tą formacją polityczną.

Zgoda, nie ma. Nikt na siłę nie musi z nami współpracować, my byśmy takiej współpracy zresztą nie chcieli. Tu chodzi o coś innego. O lojalność, która jest dla mnie najważniejsza. Deklarujesz coś konkretnego i robisz to publicznie, nieważne, czy dzieje się to tylko na potrzeby grupy zawiązanej pod kątem wyborów gminnych, powiatowych, czy na poziomie krajowym. Ważne jest to, że idziesz z jakimś określonym programem politycznym do wyborów, wyborcy ci ufają i wygrywasz. A potem, w trakcie kadencji, nagle robisz voltę i działasz zupełnie inaczej niż obiecywałeś. I to zarówno pod kątem programu, jak i politycznego szyldu, który wcześniej zdecydowałeś się reprezentować. I tym właśnie jest brak lojalności. I to podwójny: bo zarówno wobec ludzi, z którymi dany projekt realizowałeś, jak i wobec wyborców, którzy ci zaufali i Ciebie poparli. A najgorsze jest to, że zrobiłeś to z powodów czysto koniunkturalnych. Bo na przykład przeciwny obóz polityczny zaproponował ci intratną posadę w miejskich strukturach. I bez względu jaką teorię do tego dorabiasz, nic nie zmieni faktu, że jesteś politycznym zdrajcą. Przestałeś być lojalny w stosunku do tego, co zaproponowałeś wyborcom. I to jest w mojej ocenie w polityce dyskwalifikujące.

I dlatego pana zdaniem Jedliński ze swoim politycznym obozem przegrał wybory?

Nigdy wyborów nie przegrywa się z jednego powodu, zawsze jest ich kilka, to złożony proces. Bez wątpienia jednak odwrócenie się od swojego środowiska i zawiązanie koalicji z niedemokratycznym PiS-em było jednym z nich. Ale były też inne. Piotr Jedliński nigdy nie był kreatywny. Nie miał własnego pomysłu na zarządzanie miastem. Jest technicznie sprawnym wykonawcą różnego rodzaju poleceń lub idei, które wymyślił ktoś inny. To jest moja ocena, może dla niego krzywdząca, ale naprawdę nie znam żadnego pomysłu, który by przez te 14 lat był przez niego wymyślony i z sukcesem wdrożony w życie.

Nie przesadza pan? Budowa siedziby filharmonii, akwaparku, rozwój specjalnej strefy ekonomicznej, Wodna Dolina, Sportowa Dolina, przebudowa amfiteatru, takich przykładów można wymieniać więcej. Nie zaklina pan rzeczywistości?

Ja ją nazywam po imieniu. I wszystko to jestem w stanie wyjaśnić. Wyjaśnić, kto za tym wszystkim stał, kto naprawdę jest autorem pomysłu, idei, która później zmieniła się w taką czy inną ważną dla koszalinian inwestycję. I na pewno nie był to Piotr Jedliński. Pierwsze przykłady z brzegu: akwapark to pomysł, który narodził się jeszcze za czasów rządów SLD w mieście, gdy prezydentem był Henryk Sobolewski. Remont amfiteatru to nie jest nic nowego, to tylko modernizacja tego, co już istniało. Pomysł na Wodną Dolinę był mój, na nową siedzibę filharmonii był mój, na strefę ekonomiczną mój i mógłbym tak wymieniać długo. Autorskim pomysłem Piotra Jedlińskiego było tylko wyrąbanie przez las ścieżki na Górę Chełmską.

I myśli pan, że ludzi to wszystko zauważyli i wystawili rachunek w czasie wyborów?

Aby to zauważyć i zrozumieć trzeba mieć dość dużą wiedzę o tym, co dzieje się w mieście, o jego historii. Na pewno część koszalinian to widziała, ale nie wszyscy. Wszyscy za to widzieli coś zupełnie innego. Symbol rządów Jedlińskiego, który świetnie je charakteryzuje. Koszmarny stan koszalińskich ulic, który objawił się na styku zimy i wiosny.

Przez kilka tygodni z waszej strony to był numer jeden w krytycznej ocenie ratusza. I rzeczywiście po Koszalinie jeździło się wtedy źle. Ale czy to nie było zbyt naciągane? W każdym mieście o tej porze roku takie problemy występują. Pewnie także wtedy, gdy wiceprezydentem był Tomasz Sobieraj.

Ale nie w takiej skali i nie przy tak skandalicznym braku reakcji służb miejskich jak to miało miejsce teraz. I zapewniam, że to nie jest moja opinia. Z jednej strony oczywiście padł pomysł, aby to w kampanii wyborczej pokazać, ale z drugiej tu nie było nic naciągane. Naprawdę mieliśmy tyle sygnałów od wściekłych koszalinian, którzy sami nam podsyłali zdjęcia po jakich drogach musieli jeździć, że wystarczyło je tylko pokazywać. Bo te dziury i nasza na tym tle aktywność miała dwie płaszczyzny. Pierwsza to fakt, że ludzie urywali sobie koła na głównych ulicach 100 - tysięcznego miasta i tak po prostu nie może być. Druga, to symbolika rządów Piotra Jedlińskiego. W jednym i drugim wymiarze chcieliśmy pokazać, że Ci co rządzili w ostatnim czasie Koszalinem nie tylko nie mają pomysłu na rozwój miasta, ale nie radzą sobie z rozwiązywaniem podstawowych problemów. Można oczywiście mówić, że co to za temat do wyborczej debaty, machać ręką lekceważąco. Ale można też go poważnie potraktować, wsłuchać się w to, co boli ludzie najmocniej i my to zrobiliśmy. Efekt tego był taki, że wyzwoliliśmy wtedy takie emocje, które towarzyszyły tej kampanii przez cały czas jej trwania i jak sądzę mocno zaważyły na wyniku wyborów.

Zdaniem wielu na wyborczym wyniku zaważyła jeszcze jedna kwestia. Mam tu na myśli brudną kampanię, mowę nienawiści. Piotr Jedliński na kilku konferencjach zarzucił wam i panu osobiście, że go obrażacie, nazywając zdrajcą, ale tym samym obrażacie też tych wszystkich koszalinian, którzy go poparli, i wszystkich tych mieszkańców miasta, którzy popierają Prawo i Sprawiedliwość. Bo skoro zdaniem pana każda współpraca z PiS to zdrada, to ci Polacy, którzy popierają to ugrupowanie, też mogą się poczuć, że w pana przekonaniu są zdrajcami. Jedliński podkreślał też, że taką mową nienawiści koszalińska Koalicja Obywatelska odbiera Polakom wolność wyboru i prawo do głosowania. Ale pewnie od pana teraz usłyszę, że hejt był wielki, ale w stu procentach jego autorem był obóz Piotra Jedlińskiego.

No bo tak właśnie było. Ale nie mówię tego na zasadzie jakiegoś narracyjnego ping ponga, w stylu to ty jesteś zły, wcale nie, bo to ty jesteś zły. Ja moją opinię ubiorę w konkrety i argumenty. Ale wcześniej zapytam: w którym miejscu odebrałem komukolwiek jakiekolwiek prawo do głosowania? Każdy ma prawo do głosowania w wyborach, na kogo chce i jeśli kiedyś byłaby potrzeba, abym miał walczyć o to prawo, to zrobię to bez względu na to, kto kogo chce poprzeć. Ale równie ważnym prawem w demokracji jest wolność słowa. I jeśli ja mówię, jak jest naprawdę, to gdzie tu jest hejt czy obrażanie kogokolwiek? Jeśli ktoś chce poprzeć w wyborach PiS, to ma prawo do tego i ja to w pełni szanuję. Nie zgadzam się z takim wyborem, ale w pełni go szanuję. Ale jako wolny człowiek mam prawo do tego, aby powiedzieć, co myślę o tym, jak postępuje to ugrupowanie, a jako polityk wyciągnąć z tego określone polityczne konsekwencje. W żadnym moim wstąpieniu nie użyłem żadnych obraźliwych słów czy epitetów, podobnie jak moi współpracownicy z lokalnych struktur KO. Powtarzam: dla mnie polityk, który zdobywa mandat do władzy z ramienia KO, a potem współpracuje z PiS, jest zdrajcą, a to, co zrobił, to zdrada. Ja tylko nazywam rzeczy po imieniu. Nic ponad to.

Brunatna Koalicja to też nazwanie rzeczy po imieniu? A takiego sformułowania pan w pewnej chwili użył. Wie pan, że w Polsce, biorąc pod uwagę to, co przeszła w czasie II wojny światowej, takie określenie wywołuje jednoznaczne skojarzenia, co też wykorzystał Piotr Jedliński mówiąc o tym głośno.

Wiem. I właśnie użyłem je z tego powodu, że wiem, co Polacy przeszli w czasie II wojny światowej. Po pierwszej turze Piotra Jedlińskiego poparł pan Jan Kazimierz Adamczyk, który ubiegał się o fotel prezydenta miasta w ramach szeroko pojętego środowiska, którego częścią jest też Konfederacja. Poparł i publicznie powiedział, że Piotr Jedliński do swojego programu wstawił także punkty z jego programu. Ja natomiast radykalnie nie zgadzam się z takim człowiekiem, który nazywa się Grzegorz Braun. Jest on członkiem Konfederacji i jest synonimem faszyzmu w Polsce. I jeżeli ktoś idzie na współpracę z takim środowiskiem, a Piotr Jedliński poszedł, to jak ja mam to nazywać? Ja nie chcę, aby polityczne środowisko, które współtworzy Grzegorz Braun, miało wpływ na cokolwiek i mówię o tym głośno. Właśnie z powodu szacunku do ofiar faszyzmu w Polsce. Tu już nie ma miejsca na niedomówienia, tu trzeba twardo nazwać to, co dzieje się na naszych oczach. Określenie Brunatna Koalicja nie jest określeniem fałszywym, ale na wskroś prawdziwym. Jak więc prawda może być niewłaściwa? Nic też nie stało na przeszkodzie, aby w czasie trwania kampanii wyborczej Piotr Jedliński, jeśli uznał, że to moje sformułowanie jest nieprawdziwe, poszedł do sądu w trybie wyborczym, czyli wyrok zapadłby w ciągu 24 godzin. Tego jednak Jedliński nie zrobił. Dlaczego? Bo wiedział, że określenie to w stu procentach pokrywa się z prawdą. Jedyne więc, co mu zostało, to wyjście przed kamery i mówienie, że to jest hejt. Ale mówienie prawdy, nawet bolesnej prawdy, hejtem nie jest.

Również wielkie czerwone kartki, krytyczne wobec Jedlińskiego, które pojawiły się w kilku punktach miasta, takim hejtem nie były? Między wami a obozem Jedlińskiego wokół tych kartek wybuchła prawdziwa uliczna wojna. Czy naprawdę potrzebne było takie zaostrzenie waszego wyborczego sporu?

A która z informacji umieszczona na tych bilbordach była nieprawdziwa? To, że Jedliński poszedł na współpracę z PiS-m? No poszedł. To, że miasto jest brudne i dziury są takie, że w wielu miejscach można urwać koło? Prawda. Otóż każde zdanie było tam prawdziwe, nie było tam żadnego, obraźliwego słowa. Żadnego. My nigdzie nie przekroczyliśmy w tej krytyce granicy, której przekraczać nie wolno. Opozycja ma prawo krytykować i ma prawo do tego, aby to była krytyka mocna. Pod jednym warunkiem: musi to być krytyka oparta na prawdzie. I nasza krytyka taka właśnie była. Nie mielibyśmy żadnych pretensji, gdyby obóz prezydenta Jedlińskiego postępował podobnie. Czyli grał nawet ostro, ale fair. A tak niestety nie było, stosował hejt nagminnie. Oto bliski członek rodziny prezydenta został nagrany, gdy nożem niszczy nasze banery i plakaty. Czyli niszczy cudzą własność, a potem tą własność bezprawnie zabiera ze sobą. Przecież to jest przestępstwo. I takich przykładów brudnej kampanii było więcej, jak choćby ulotki, gdzie moje oblicze zmieniono w oblicze diabelskie, a obok było równie zniekształcone oblicze Tomasza Sobieraja, albo trumny ustawiane przed szpitalem wojewódzkim. Szczególnie ten ostatni przepadek jest wyjątkowo bulwersujący, bo w ramach naprawdę brudnej kampanii trumny te ustawiono przed miejscem, gdzie ludzie chorują, a czasem umierają. Przecież w czasie , gdy ten skandaliczny happening z udziałem Piotra Jedlińskiego trwał w najlepsze, do szpitala szli bliscy tych, którzy w szpitalu tym byli, nierzadko w poważnym stanie. Proszę pokazać choć jeden tego rodzaju atak z naszej strony. Atak, gdzie nie ma mocnej, ale prawdziwej krytyki, za to są ataki personalne, poniewierające i obrażające Piotra Jedlińskiego. Otóż nikt czegoś takiego nie pokaże, bo takich sytuacji po prostu nie było.

Wybory za nami, zmiana się dokonała. Co dalej z tym Koszalinem?

To pytanie raczej do Tomasza Sobieraja, bo jak odpowiem, to znowu usłyszę, że rządzę całym miastem, a może nawet całym regionem (śmiech). Ale dwa zdania powiem. Nie mam wątpliwości, że potrzebny jest nowy pomysł na Koszalin. Złapanie kolejnego oddechu. Po to, aby miasto na nowo wystartowało. Z nowym wizerunkiem, z nowym podejściem do wielu rzeczy. Dziś nie jest najważniejszym problemem brak miejsc pracy jak dwadzieścia lat temu. Dziś dla Koszalina kluczowe jest zbudowanie dużego potencjału turystycznego. My jesteśmy obok ważnych ośrodków turystycznych, ale z tej turystyki nie korzystamy. Trzeba znaleźć sposób, aby Koszalin stał się atrakcyjny także w tym wymiarze. Trzeba szukać takich rozwiązań, które by spowodowały, że ludzie będą chcieli pojechać nie tylko do Kołobrzegu czy Mielna, ale również zajrzeć do Koszalina. Szukać takich rozwiązań, które może i nie zostaną zrealizowane w ciągu roku, ale konsekwentnie będzie można nad nimi pracować w dłuższej perspektywie. Taka jest przyszłość Koszalina.

A pańska? Kiedy zapadnie wyrok w pańskiej sprawie?

Tego nie wiem, ale chciałbym, aby stało się to jak najszybciej.

Ze spokojem pan na niego czeka?

Ze spokojem, jestem niewinny.

Usłyszał pan jednak poważne zarzuty, toczy się proces, w którym jest pan oskarżonym, spędził pan trzy miesiące w więzieniu.

To prawda, ale nie stało się to z powodu, że złamałem prawo. Wydano na mnie polityczny wyrok w politycznym gabinecie PiS na długo przed tym, zanim ruszył proces. Teraz nie mam wpływu na to, ile to wszystko potrwa. Prokurator zgłosił setki świadków. Teraz ci podstawowi wycofują się ze swoich zeznań, a reszta nie miała nic do powiedzenia.

Dlaczego się wycofują?

Bo przestali się bać PiS-u.

A może zaczęli się bać Platformy?

Może ktoś tak powiedzieć, ale to nie trzyma się faktów. Zeznania osób, które mnie obciążyły to były zeznania osób, które same były obciążone zarzutami. I tym ludziom prokurator zaproponował następujące rozwiązanie: obciążycie Gawłowskiego, a ja wystąpię o nadzwyczajne złagodzenie kary. A teraz wiedzą, że te chore czasy minęły, że nie muszą się bać, że są w normalnym procesie. I teraz mają odwagę mówić prawdę, że Gawłowski żadnych łapówek nie brał, że nie wpływał na żadne przetargi, że jest uczciwym człowiekiem. Znam bardzo dobrze wszystkie dokumenty procesowe i wynika z nich jasno, że w całej sprawie został tylko jeden człowiek. Człowiek, którego wiarygodność jest żadna, człowiek, który był działaczem PiS. I ten człowiek pomawia mnie bez żadnych innych dowodów. Powtórzę to, co mówiłem już wielokrotnie: jestem niewinny, ja i moja rodzina zostaliśmy bardzo skrzywdzeni, a za całą tą historią stoi Tadeusz Rydzyk. Byłem wtedy wiceministrem w resorcie klimatu i środowiska i jako jedyny miałem odwagę odebrać dotację fundacji Rydzyka, bo uważałem, że według obowiązujących kryteriów nie powinna jej dostać. Wtedy też kilka osób mi powiedziało „Uważaj, będą się za to mścić na Tobie”. Nie wierzyłem, ale okazało się, że mieli rację. To, co mnie spotkało, miało też związek z tym, że jako wiceminister zwolniłem z pracy bliskich współpracowników Jarosława Kaczyńskiego. Bardzo naraziłem się temu obozowi i w końcu nastąpił odwet. Odwet, który nie miał nic wspólnego ani z prawem, ani ze sprawiedliwością. Wie pan, ja byłem bardzo zaangażowany przed rokiem 1989. Jako młody chłopak działałem w opozycyjnym ruchu "Wolność i pokój". Wtedy byłem przekonany, że mój pobyt w więzieniu jest możliwy, starałem się na to mentalnie przygotować. Po zmianach w 1989 roku do głowy by mi nie przyszło, że w walce politycznej można wykorzystać prokuraturę i służby specjalne. Nie byłem na to przygotowany, a cena jaką zapłaciłem za to, co mnie wówczas spotkało i cały czas spotyka, bo proces ten cały czas trwa, jest wielka i na trwale odcisnęła na mnie swoje piętno.

W takiej sytuacji łatwo jest chyba pomylić normalny spór polityczny z chęcią zemsty za doznane krzywdy. Chęć rewanżu jest bardzo ludzka. Ulega jej pan?

Staram się myśleć cały czas tak samo: nie możesz pozwolić sobie, aby chęć zemsty zatruła Ci głowę. Bo wtedy przegram jako człowiek. Moja mama mówi mi „Módl się za nich”. Ja jestem człowiekiem wierzącym. I w takich chwilach, gdy czuję wielką złość za to, czego doświadczyłem ja, a przede wszystkim moi bliscy, zaczynam się modlić. I to pomaga, bo wtedy sam do siebie mówię „Nie idź tą drogą”. I nie idę.

A jaką drogą chce pan pójść jako polityk? Kiedyś był pan aktywnym graczem partyjnym, pełnił pan ważną funkcję sekretarza generalnego Platformy Obywatelskiej. Chce pan wrócić do tej pierwszoplanowej polityki w skali kraju? Myśli pan, że jeszcze jest tam dla pana miejsce?

Co dalej? Nie mam nadzwyczajnych planów, że będę ministrem (śmiech). Muszę zakończyć wszystkie sprawy sądowe. Dopóki to się nie zakończy, o nic nie zabiegam. Od 7 lat czekam na potwierdzenie mojej niewinności i mam nadzieję, że w tym roku to się w końcu stanie. To jest w tej chwili dla mnie najważniejsze. Potem zobaczymy, w każdym razie na emeryturę się nie wybieram.
W tej chwili jestem senatorem i w ramach mojego senackiego mandatu bardzo dużo czasu poświęcam pracy na rzecz środowiska, oczywiście mocno skupiam się też na naszym regionie. Jest to dla mnie szczególnie ważne, bo wie pan, ja mam świadomość, że jak zostaniesz raz obrzucony błotem to błoto do człowieka przylgnie na zawsze. Dlatego tak ważne jest dla mnie to, że wyborcy dwukrotnie mi zaufali i dwa razy pod rząd wygrałem wybory i jestem senatorem. To powoduje, że czuję odpowiedzialność szczególną i robię wszystko, co tylko mogę, aby wesprzeć mieszkańców naszego regionu. Pamiętam jak przed pierwszymi wyborami do senatu przyszli do mnie przyjaciele i mówili "kandyduj". Ja im mówię "Słuchajcie, w polskiej polityce był tylko jeden człowiek, który z niesłusznymi zarzutami i pomimo bezprawnego uwięzienia kandydował i wygrał".

Nazywał się Wincenty Witos...

Tak, to był Wincenty Witos. Więc ja im wtedy dalej mówię "Ja Witosem nie jestem, a ta kampania nienawiści i kłamstw, którą rozpętano przeciw mnie jest tak potężna, że to się nie uda". No, ale to oni mieli rację i teraz jest nas dwóch: Wincenty Witos i ja.

FAKTY
Stanisław Gawłowski urodził się 27 listopada 1968 roku w Brzegu, na Opolszczyźnie. Aktualnie, drugą kadencję z rzędu, pełni funkcję senatora RP, reprezentując region koszaliński. W polityce funkcjonuje już od kilku dekad, zaczynając jeszcze w PRL-u: w drugiej połowie lat osiemdziesiątych Stanisław Gawłowski działał w strukturach opozycji demokratycznej Ruchu Wolność i Pokój i Konfederacji Polski Niepodległej. W 1998 roku został radnym sejmiku zachodniopomorskiego, a od 2002 do 2005 roku pełnił funkcję zastępcy prezydenta Koszalina. Pełnił poselski mandat podczas Sejmu V, VI, VII i VIII kadencji, z ramienia Platformy Obywatelskiej. W 2007 roku został powołany na urząd sekretarza stanu w ministerstwie środowiska. Stanowisko wiceministra pełnił do 2015 roku (jego odejście miało związek z tzw. aferą taśmową). W roku 2016 został pełniącym obowiązki sekretarza generalnego PO. W 2017 roku został wybrany na to stanowisko i sprawował je do kwietnia 2018 roku. Tego samego roku, decyzją Sądu Rejonowego w Szczecinie, Stanisław Gawłowski został tymczasowo aresztowany na trzy miesiące i osadzony w areszcie śledczym w Szczecinie, w związku z postawieniem mu zarzutów korupcyjnych (wcześniej polityk PO zrzekł się immunitetu). Zarzuty dotyczyły tzw. afery melioracyjnej i nieprawidłowości przy inwestycjach prowadzonych przez Zachodniopomorski Zarząd Melioracji i Urządzeń Wodnych w Szczecinie. Proces w tej sprawie ruszył w styczniu 2020 roku i cały czas trwa.

od 7 lat
Wideo

Jak politycy typują wyniki polskiej reprezentacji?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gk24.pl Głos Koszaliński